– Dokładne co do joty – potwierdził diakon. – Te słowa przekazał nasz człowiek naszemu agentowi w Kłodzku. A ten mnie. – Mów dalej.
– Ten z Vogelsangu, Bisclavret, powiedział, że ich znajomy Trutwein przetrwał zawieruchy i że znowu działa. Że gromadzi oleum, żywicę i inne ingrediencje. Że tym razem niczego nie zabraknie, że rozpalą w Kłodzku takie ognisko, że… to jego własne słowa, że się panu Pucie na zamku wąsy opalą. I że tym razem to nie oni, ale pan Puta będzie uciekał przez dziurę od sracza. Tak powiedział, tymi detalicznie słowy: przez dziurę od sracza… – Grupę – domyślił się Hejncze – przerzucono więc do Kłodzka. Kiedy rozpoczęto przerzut? – W piątek po świętym Marcinie. Nie przerzucono wszystkich razem, ale stopniowo, po dwóch, trzech, by podejrzeń nie wzbudzać. Nasz człowiek szczęśliwie był w jednej z pierwszych przerzuconych grupek. Stąd wiemy, że z owym Trutweinem to prawda. Ów Trutwein, Johann Trutwein, to altarysta z kościoła Najświętszej Panny Marii, od dawna szpieg husycki. To wokół niego, jak się okazało, już od lata funkcjonuje w Kłodzku zalążek komórki szpiegowsko-dywersyjnej. – W tej chwili – inkwizytor odepchnął pieczęć, którą się bawił. – W tej chwili cała grupa jest już w Kłodzku, jak rozumiem? Wszyscy? – Wszyscy. Oprócz Horna, Bielawy, Bisclavreta i jeszcze trzech. Ci we świętego Marcina odjechali spod Jugowa. Nasz człowiek nie wie, dokąd. Jakie rozkazy, wasza wielebność? Co przedsięweźmiemy? Zza okna dobiegał gwar miasta, przekupki kłóciły się na Kurzym Targu. Inkwizytor papieski milczał, trąc nos. – Ten nasz człowiek – spytał wreszcie – to kto?
– Kacper Dompnig. Rachmistrz. Stąd, z Wrocławia.
– Dompnig… Nie był szantażowany. Pamiętałbym, gdyby był, nie zapominam szantaży… Ale płacić, zdaje mi się, też mu nie płaciliśmy. Czyżby więc idealista? – Idealista.
– Miej zatem nań oko, Łukaszu.
– Amen, wasza wielebność.
– Pytałeś – Grzegorz Hejncze przeciągnął się – co robimy. Na razie nic. Ale gdyby rozpoczął się najazd, gdyby husyci podeszli pod Kłodzko, gdyby miasto było zagrożone, nasz człowiek ma natychmiast wsypać całą grupę. Ma natychmiast wszystkich wydać kontrwywiadowi pana Puty.
– Nie lepiej – uśmiechnął się Łukasz Bożyczko – by to nam przypadła zasługa? Biskup Konrad… – Nie interesuje mnie biskup Konrad. A Święte Oficjum nie jest od tego, by zbierać zasługi. Powtarzam: nasz człowiek ma wydać grupę kontrwywiadowi Kłodzka. To pan Puta z Czastolovic ma zlikwidować dywersantów. I jeszcze bardziej urosnąć jako budzący przerażenie wśród husytów symbol. Jasne? – Amen, wasza wielebność.
– Reynevana… Reinmara z Bielawy, nie ma, powiadasz, w kłodzkiej grupie. Odjechał, powiadasz. Z Hornem. Może do klasztoru w Białym Kościele? Bo to, rozumiem, pewne z tym klasztorem? – Pewne, wasza wielebność, afirmuję. Czy podejmiemy tam… działania? – Chwilowo nie. Posłuchaj, Łukaszu. Gdyby jednak Reynevan wrócił do Kłodzka… Gdyby dołączył do dywersantów… Krótko: gdyby wpadł w łapy pana Puty, macie go wyciągnąć. Żywego i nieuszkodzonego. Pojąłeś? – Tak jest, wasza wielebność.
– Zostaw mnie teraz. Chcę się pomodlić.
Do Świdnicy wyruszyli w sześć koni – Horn, Reynevan, Bisclavret i trzech przybyłych z Hornem zabójców. Zabójcy towarzyszyli im jednak tylko do Frankensteinu, nie wjeżdżając do miasta, oddzielili się i odjechali w dal siną. Nie tracąc słów na żadne pożegnania. Mieli, nie ulegało kwestii, na Śląsku jakieś własne zadania i cele. Horn mógł te cele znać, mógł wiedzieć, kogo zamierzają zabić. Ale równie dobrze mógł i nie wiedzieć. Reynevan nie pytał o nic. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wygłosił mowy o etyce i moralności.
Horn słuchał cierpliwie. Był znowu dawnym Hornem, takim, jakiego Reynevan poznał, znał i pamiętał. Hornem w eleganckim, krótkim szarym płaszczu spiętym srebrną klamrą, w szamerowanym srebrem wamsie, Hornem noszącym u pasa sztylet z rubinem w głowicy i lamowane mosiądzem ostrogi na kurdybanowych butach. Z głową ustrojoną w atłasowy szaperon z długą i fantazyjnie owijającą szyję liripipe. Hornem z przenikliwymi oczami i ustami skrzywionymi w leciutko arogancki grymas. Grymas tym wyraźniejszy, im bardziej Reynevan angażował się w kwestie dotyczące moralności, norm etycznych, reguł i praw wojennych, w tym w szczególności stosowania terroru jako narzędzia wojny. – Wojna niesie ze sobą terror – odpowiedział, gdy Reynevan skończył. – I na terrorze się opiera. Wojna sama w sobie jest terrorem. Ipso facto, – Zawisza Czarny z Garbowa nie zgodziłby się z tobą. Inaczej pojmował wojnę i jus militare. – Zawisza Czarny nie żyje.
– Co?
– Nie doszły cię słuchy? – Horn obrócił się w siodle. Nie doszła wieść o śmierci jednego ze sławniejszych rycerzy nowożytnej Europy? Zawisza Czarny poległ. Wierny wasal, pociągnął z Luksemburczykiem na wyprawę przeciw Turkom, oblegać twierdzę Golubac nad Dunajem. Turcy pobili ich pod tym Golubacem, Luksemburczyk swoim obyczajem sromotnie uciekł, Zawisza – swoim obyczajem – osłaniał odwrót. I padł. Wieść niesie, że Turcy głowę mu ucięli. Stało się to dwudziestego ósmego maja, w piątek po świętym Urbanie, moim patronie, stąd tak dobrze pamiętam datę. I nie ma już na świecie Zawiszy Czarnego z Garbowa, dobrego rycerza. Sic transit gloria. – Myślę – rzekł Reynevan – że dużo więcej. Dużo więcej niż gloria.
Gdy przyjechali do Świdnicy, z miejsca dało się zauważyć panujące w mieście poruszenie. Gdy wjechali Bramą Dolną i tonącą w błocie ulicą Długą dotarli na rynek, mieli wrażenie, że trafili na jakiś festyn – było oczywistym, że powód poruszenia jest raczej radosny niż odwrotnie. Bisclavret ruszył w tłum wybadać, w czym rzecz, Reynevanowi jednak z miejsca skojarzyła się i przypomniała Praga latem roku 1427, wzburzona i uradowana wieścią o zwycięstwie pod Tachowem. Skojarzenie okazało się nader trafne. A mina Bisclavreta, gdy wrócił, nader kwaśna. Twarz Horna, gdy słuchał szeptanych mu na ucho relacji, mroczniała i chmurzyła się w miarę szeptania. – Co się stało? – nie wytrzymał Reynevan. – O co chodzi?
– Później – uciął Horn. – Później, Reynevan. Teraz mamy spotkanie. I ważne rozmowy. Idziemy. Bisclavret, ty odszukaj tu kogoś zaufanego a dobrze poinformowanego. Chcę wiedzieć więcej. Spotkanie odbyło się w szynku na ulicy Łuczniczej, w pobliżu bramy o tej samej nazwie, a ważne rozmowy dotyczyły dostaw broni i koni z Polski. A rozmówcą był znany Reynevanowi raubritter, Polak, pieczętujący się Porajem Błażej Jakubowski. Jakubowski nie poznał Reynevana. I nie dziwota. Minęło trochę czasu. I trochę się zdarzyło. W rozmowach przeszkadzał nieco panujący rozgardiasz i nader wesoły nastrój przepełniających karczmę gości. Świdniczanie ewidentnie mieli jakiś powód do świętowania. Nie tylko Reynevana ciekawiło, jaki. – Podobno was pobili? – przerwał nagle negocjacje Jakubowski, wskazując ruchem głowy radujących się mieszczan. – Na Łużycach? Pod jakimsiś Kratzau czy jakoś tak? Podobno łupnia dali wam tam panowie Polenz i Kolditz, zdrowego, gadają, dali wam łupnia. Hę? Mówże, Horn, ciekawym szczegółów. – Nie czas teraz gadać o tym.
W tym momencie wrócił Bisclavret, Poraj z miejsca domyślił się, z czym. I uparł, że jednak czas. Nie było wyjścia. – Sierotki Jana Kralovca – zaczął z ociąganiem Obłupiacz – oblegały w Czechach jakąś twierdzę, mój informator zapomniał, jaką i gdzie. Kończyła im się spyża, końca oblężenia widać nie było, postanowili więc pójść kilkoma hufami na plądrunek. Na Łużyce. Szóstego listopada puścili z dymem Frydland, w następnych dniach spustoszyli okolice Zgorzelca, Lubija i Żytawy. Naładowali wozy łupem, spędzili bydło i ruszyli w drogę powrotną. Traktem przez Hradek nad Nysą. I tu… – Dopadli ich, tak?,
Читать дальше