– Szczury ratują się z tonącego okrętu. Podejdź do okna. Przyglądaj się. Patrz uważnie. Wiesz, kogo masz wypatrywać. Spod pręgierza uciekły nagle psy, za nimi pognał kot. Gołębie zerwały się trzepoczącą chmarą, spłoszone przybliżającym się stukiem podków. Konny huf nadciągał od południa, od fosy, od pustej Bramy Svatohavelskiej. Wkrótce jeźdźcy – wśród nich liczni ciężkozbrojni – zaczęli ze szczękiem i łoskotem wlewać się na rynek. – Kolińska drużyna Dziwisza Borzka – rozpoznawał barwy i znaki Flutek. – Zbrojni Puty z Czastolovic. Panoszę Jana Miesteckiego z Opoczna. Pancerni Jana Michalca z Michalovic. Konnica Ottona de Bergow, pana na Troskach… A na czele? Na czele hufu jechał rycerz w pełnej zbroi, ale bez hełmu. Na białej jace nosił herb – złotego wspiętego lwa na błękitnym polu. Reynevan widział już i rycerza, i herb. W bitwie pod Usti. – Hynek z Kolsztejna – wyrzekł przez zaciśnięte zęby Flutek. – Ze szczepanickiej linii Yaldsztejnów, z rodu wielkich Markvarticów. Bohater spod Wyszehradu, obecny pan na Kamyku, hejtman litomierzycki. Daleką przebył drogę, od wielkości do zdrady. Rozglądaj się wśród jego kompanów, Reynevan. Patrz uważnie. Coś mi mówi, że kogoś rozpoznasz.
Staromiejski Rynek huczał od podków, łoskot i szczęk odbijały się echem od pierzei, wznosiły nad dachy. Hynek z Kolsztejna, rycerz z lwem, wspiął siwego konia tuż przed portalem staromiejskiego ratusza. – Pokój święty! – ryknął. – Czas na pokój święty! Dość krwi, gwałtu i zbrodni! Uwolnić więźniów! Uwolnić Zygmunta Korybuta, prawego pana naszego i króla! – Dość rządów krwawych klik! Koniec z przemocą, zbrodnią i wojną! Pokój wam przynosim! – Pokój święty! – jeźdźcy chórem podchwytywali hasło. – Pokój święty! Pax sancta! – Ludu miasta Pragi! – ryczał Hynek. – Stolicy Królestwa Czeskiego i wszystkich temu królestwu wiernych! Do nas! – Panie burmistrzu Starego Miasta! Panowie rajcy! Panowie ławnicy! Do nas! Bywajcie! Drzwi ratusza nie uchyliły się nawet na cal.
– Prago! – krzyknął Hynek. – Wolna Prago! I Praga odpowiedziała. Z trzaskiem otwarły się okiennice, wyjrzały zza nich strzemiona i łuczyska kusz, lufy hakownic, rury piszczał. Nagle, jak na komendę, Staromiejski Rynek utonął w ogłuszającym huku wystrzałów, w dymie i smrodzie prochu. Na stłoczonych na placu zbrojnych runęła nawałnica kul i bełtów. Eksplodował i wzniósł się krzyk, ryk, wrzask ranionych ludzi, rżenie i dzikie kwiki kaleczonych koni. Jeźdźcy zakotłowali się w bezładzie, zderzali jedni z drugimi, przewracali, tratowali tych, którzy z siodeł spadli. Część z miejsca pchnęła konie w galop, ale z rynku nie było ucieczki. Ulice zabarykadowano nagle belkami, przegrodzono przeciągniętymi w poprzek łańcuchami. Zza zapór sypnęły się bełty. A ze wszystkich stron, z Żelaznej, z Michalskiej, z Długiej Trzidy, z Celetnej, od Tynu, na rynek biegli uzbrojeni ludzie. Konni, osłaniając się wzajem tarczami, zbili się w kupę pod ratuszem, Hynek z Kolsztejna starał się zaprowadzić ład, chrypł od krzyku. A z domów wciąż strzelano, kule i bełty leciały z okien otaczających Staromiejski Rynek kamienic – z "Jednorożca", z "Czerwonych Drzwi", z "Baranka", z "Kamiennego Dzwonu", z "Łabędzia". Strzelano z okien i okienek, z wykuszy, z dachów, z sieni i bram. Rycerze i panoszę jeden po drugim lecieli z siodeł na ziemię, padały wierzgające konie. – Dobrze – powtarzał przez zaciśnięte zęby Flutek. Dobrze, prażanie. Tak trzymał! Oj, nie wyjdziesz pan z tego żywy, panie Kolsztejnski z Yaldsztejnów. Nie uniesiesz głowy. Hynek z Kolsztejna jakby dosłyszał, bo jego huf nagle podzielił się na dwa oddziały. Jeden, w jakieś sto koni, dowodzony przez rycerza z tarczą srebrnoczarną, pogalopował w stronę kościoła Świętego Mikołaja. Drugi, z samym Hynkiem na czele, uderzył na motłoch atakujący od Długiej Trzidy. Pierwszy oddział znikł Reynevanowi z pola widzenia, mógł tylko z wrzasku i szczęku wnioskować, że konni próbują przedrzeć się przez barykady, wyrąbać sobie drogę na most i Małą Stranę. Widział natomiast, jak oddział Hynka z impetem spadł na uzbrojonych mieszczan, jak pierwszą linię położył pokotem, jak drugą rozproszył. I jak na trzeciej utknął, nadziawszy się na zaporę z gizarm, dzid i wideł. Prażanie stali twardo, nie dali się przestraszyć. Było ich dużo. Byli silni. Pewni siebie. Bo wciąż nadbiegali nowi.
– Śmierć zdrajcom! – wrzeszczeli, atakując. – Do Wełtawy z nimi! – Bić, bić, nikogo nie żywić!
Rżały, stając dęba, ranione wierzchowce, walili się na śliską już od krwi ziemię jeźdźcy. A z okien wciąż leciały bełty, bełty, bełty… – Bić zdrajców! Do Wełtawy!
Jeźdźcy wycofali się, zawrócili na plac, rozproszyli się, małymi grupami pognali, by na własną rękę przebijać się przez barykady i łańcuchy przy Świętym Mikołaju i w Michalskiej. Ale Hynka z nimi nie było. Pod bohaterem spod Wyszehradu i Usti padł koń, cięty kosą po przednich nogach. Rycerz zdołał w porę zeskoczyć, miecza nie wypuścił, tych, co go opadli, porąbał. Oparłszy się plecami o ścianę domu "Pod Słoniem", skrzyknął ku sobie kilku podobnie spieszonych, widząc jednak, że koszeni bełtami padają, skoczył w sklepioną sień, wywalił drzwi barkiem. Prażanie kupą wpadli za nim do wnętrza domu. Hynek nie miał szans. Nie potrwało długo, a okrwawione ciało w jace ozdobionej lwem Markvarticów wyleciało z okna na piętrze i łomotnęło o praski bruk. – Defenestracja! – zaśmiał się wykrzywiony demonicznie Flutek. – Druga defenestracja! To mi się, psia mać, podoba! Sprawiedliwość i symbolika! Wyrzucony oknem Hynek dawał jeszcze słabe znaki życia. Prażanie obstąpili go. Jakiś czas wahali się. Wreszcie ktoś wahanie przełamał i dziabnął rycerza oszczepem. Drugi rąbnął toporem. A potem zaczęli dźgać i rąbać wszyscy. – Tak jest! – zaśmiał się Neplach. – Symbolika! Co, Reynevan? Co powiesz… Urwał. Reynevana w izbie nie było.
Trzeba było przyznać, że rycerz z tarczą podzieloną w skos na pola srebrne i czarne ratował życie rozsądnie i z pomysłem. Po pierwsze, identyfikującą go tarczę cisnął precz jeszcze na rynku. Gdy zaś odparci od barykad przy Owocnym Targu jezdni wycofali się za kościółek Świętego Linharta, gdzie znowu wpadli na prażan i wdali się w zażarty bój, srebrnoczarny rycerz bez wahania obrócił konia i umknął w uliczki, w galopie zdzierając z ramion płaszcz z bogatym haftem. Wyjechał, płosząc kaczki i żebraków, na placyk zwany Przy Kałuży. Słysząc okrzyki nadbiegającej od rynku pogoni zaklął, zeskoczył z siodła, trzepnął wierzchowca po zadzie, sam zanurkował w ciasny i ciemny przesmyk, wiodący ku ulicy Płatnerskiej. Prażanie z wrzaskiem pobiegli za stukiem kopyt konia, biegnącego w stronę dominikańskiego klasztoru i Wełtawy. Rzeki, w której odmętach, jak wynikało z nudnie już monotonnych wrzasków tłuszczy, znajdą wnet koniec wszyscy buntownicy i zdrajcy. Odgłosy cichły, oddalały się. Rycerz odetchnął, uśmiechnął się pod wąsem. Już był niemal pewien, że mu się powiedzie.
I kto wie, może by się mu i powiodło, gdyby nie fakt, że Reynevan doskonale znał teren. Ulica Płatnerska i odchodzące od niej zaułki mieściły w czasach przedrewolucyjnych kilka przytulnych i niedrogich burdelików, okolice te znał więc świetnie każdy student i każdy bakałarz Uniwersytetu Karola. Do tego Reynevan i Samson Miodek posługiwali się magią. Amuletami telepatycznymi. Bardzo prostymi, ale wystarczającymi do rudymentarnej telekomunikacji. Do tropienia i pościgu. Srebrnoczarny rycerz odczekał chwilę, czas wykorzystał na zakrycie zbroi kawałem znalezionej cwilichowej płachty. Przywarł do ściany, słysząc łomot podków, ale to tylko biegł koń bez jeźdźca, bułanek z okrwawionym bokiem. Za koniem biegła, kołysząc się i mucząc, łaciata krowa – skąd się tu wzięła, wiedziała jedna tylko cholera. Gdy ucichło, rycerz szybko ruszył w stronę Płatnerskiej. Wyszedł na ulicę, postał chwilę, rozejrzał się, nadsłuchując gasnących odgłosów walki i rzezi. Potem wszedł w pierwsze z brzegu podsienie i na podwórze, tu zabrał się do zdejmowania mogących go zdemaskować blach. Spomiędzy suszącej się na sznurze bielizny wywlekł koszulę, wystrzępioną mocno i obszerną, szytą ewidentnie dla baby w ciąży albo grubej zwyczajnie, z przyrodzenia. Gdy wciągał koszulę przez głowę, przez moment nic nie widział. A Reynevan z Samsonem moment ów wykorzystali.
Читать дальше