— Czy mogę przedstawić pana lordowi Winsdale’owi? — powiedziała i odwróciła się do swojego towarzysza. — To jest kapitan Laurence, syn lorda Allendale’a, wie pan — dodała ledwo słyszalnym szeptem.
— Oczywiście, oczywiście — odpowiedział Winsdale i skinął niemrawo głową, uznając zapewne ten gest za wyraz wielkiej łaskawości. — Jest pan bohaterem, Laurence, należy się panu duża pochwała. To wielkie szczęście dla nas, że udało się panu zdobyć dla Anglii to zwierzę.
— Jest pan zbyt uprzejmy, Winsdale — odpowiedział Laurence takim samym tonem jak jego rozmówca. — Proszę mi wybaczyć, ale to wino będzie zaraz zbyt ciepłe.
Panna Montagu nie mogła nie zauważyć jego obcesowości; przez chwilę miała zagniewaną minę, lecz zaraz dodała słodko:
— Naturalnie! Może będzie się pan widział z panną Galman i przekaże jej pozdrowienia ode mnie? Och, cóż za głupi błąd, powinnam powiedzieć „panią Woolvey”. A poza tym nie ma jej już w mieście, prawda?
Spojrzał na nią z niechęcią. Zastanawiał się nad połączeniem wścibstwa i złośliwości, które pozwoliły jej wywęszyć wcześniejsze więzi, jakie łączyły go z Edith.
— Nie, oboje z mężem, jak sądzę, podróżują obecnie po kra inie jezior — odpowiedział i skłonił się na pożegnanie, wdzięczny losowi za to, że nie miała okazji zaskoczyć go tą nowiną.
Matka powiadomiła go o tym małżeństwie w liście wysłanym niedługo po bitwie, który otrzymał jeszcze w Dover. Poinformowawszy go o zaręczynach, dodała: „Mam nadzieję, że nie sprawiam ci zbyt wielkiego bólu. Wiem, że od dawna ją podziwiałeś, a i ja zawsze uważałam ją za czarującą osobę, choć nie mogę mieć zbyt dobrego mniemania o jej wyborze”.
Prawdziwy cios dosięgnął go dużej wcześniej przed listem; wiadomości o małżeństwie Edith z innym mężczyzną nie mogły być nieoczekiwane, więc zupełnie szczerze uspokoił matkę. Nie mógł winić Edith za jej wybór: z perspektywy czasu widział, jaką katastrofą byłby ich związek. Przez ostatnie dziewięć miesięcy nie miałby dla niej ani chwili. Nie było powodu, dla którego Woolvey nie miałby być dla Edith idealnym mężem. Sam Laurence z pewnością nie mógł nim być. Pomyślał, że z serca będzie jej życzył szczęścia, jeśli ją znowu spotka.
Niemniej insynuacje panny Montagu go zirytowały i najwyraźniej miał nieco złowrogą minę, bo kiedy wrócił do stołu, Jane wzięła od niego kieliszki i powiedziała:
— Długo cię nie było. Ktoś ci dokuczał? Nie zwracaj na nich uwagi. Lepiej weź kurs na zewnątrz i zobacz, jak się bawi Temeraire. Od razu poprawi ci się humor.
Bardzo mu się spodobał ten pomysł.
— Tak też zrobię, za waszym pozwoleniem — powiedział i skłonił się siedzącym przy stole.
— Rzuć okiem na Maksimusa i sprawdź, czy się najadł — zawołał za nim Berkley.
— I na Lily! — powiedziała Harcourt i zaraz rozejrzała się nieco speszona, by sprawdzić, czy usłyszeli ją inni goście. Oczywiście zgromadzeni nie zdawali sobie sprawy, że towarzyszące awiatorom kobiety także są kapitanami, i sądzili, że to raczej żony, chociaż blizna na twarzy Jane ściągnęła na nią kilka zaskoczonych spojrzeń, które ona całkowicie zignorowała.
Laurence zostawił kolegów pogrążonych w głośnej i ożywionej dyskusji, i wyszedł na zewnątrz. Starożytna kryjówka w pobliżu Londynu już dawno została wchłonięta przez miasto i porzucona przez Korpus, który używał jej tylko dla potrzeb kurierów, lecz na tę okazję ponownie ją wykorzystano i na jej północnym skraju, gdzie niegdyś stał budynek sztabu, ustawiono duży pawilon.
Na prośbę awiatorów na brzegu pawilonu posadzono grupę muzyków, aby mogły ich posłuchać smoki, które mają na to ochotę. Początkowo muzycy byli nieco zaniepokojeni i odsuwali się na krzesłach, lecz w miarę upływu czasu zorientowali się, że smoki stanowią wdzięczniejszą widownię niż hałaśliwy tłum, i strach ustąpił miejsca próżności. Laurence stwierdził, że pierwszy skrzypek odszedł od orkiestry i w celach dydaktycznych gra fragmenty różnych utworów, demonstrując smokom dzieła kolejnych kompozytorów.
Maksimus i Lily byli w grupie zainteresowanych, słuchali z zaciekawieniem i zadawali liczne pytania. Za to Temeraire ku zdziwieniu Laurence’a, leżał zwinięty na małej polanie na uboczu i rozmawiał z jakimś dżentelmenem, którego twarzy Laurence nie widział.
Obszedł grupę i zawołał Temeraire’a, podchodząc bliżej. Mężczyzna odwrócił się na dźwięk jego głosu. Mile zaskoczony Laurence rozpoznał sir Edwarda Howe’a i przyspieszył kroku, by się przywitać.
— Jakże się cieszę, że pana widzę — powiedział, ściskając dłoń sir Edwarda. — Nie wiedziałem, że jest pan w Londynie, chociaż próbowałem pana odszukać zaraz po naszym przybyciu.
— Byłem w Irlandii, kiedy dotarły do mnie nowiny. Właśnie przybyłem do Londynu — wyjaśnił sir Edward, a Laurence dopiero teraz zauważył, że jest w stroju podróżnym, a jego buty są pokryte kurzem. — Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Uznałem, że poznaliśmy się już na tyle dobrze, że mogę przyjść bez oficjalnego zaproszenia, w nadziei, że uda mi się z panem od razu porozmawiać. Kiedy zobaczyłem ten tłum, pomyślałem, że zaczekam z Temeraire’em, aż się pan tu zjawi, zamiast próbować szukać pana w środku.
— Jestem ogromnie zobowiązany, że zadał pan sobie tyle trudu — rzekł Laurence. — Przyznam, że bardzo pragnąłem z panem porozmawiać po odkryciu nowej zdolności Temeraire’a, która zapewne jest powodem pańskiej wizyty. On twierdzi jedynie, że czuje się tak samo jak wtedy, gdy ryczy. Nie potrafimy wyjaśnić, jak sam dźwięk może wywołać tak niezwykły efekt; nikt z nas nie słyszał wcześniej o czymś podobnym.
— Pewnie, że nie — powiedział sir Edward. — Laurence… — Urwał i spojrzał na smoki przed pawilonem, pomrukujące z zadowoleniem po zakończeniu pierwszej części koncertu. — Możemy porozmawiać na osobności?
— Zawsze możemy się udać na moją polanę, jeśli szuka pan spokojniejszego miejsca — rzekł Temeraire. — Chętnie zaniosę was obu, a lot potrwa jedynie chwilkę.
— Tak będzie lepiej, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu — zwrócił się do Laurence’a sir Edward. Temeraire przeniósł ich w przednich łapach i opuścił na ziemię na pustej polanie, po czym ułożył się wygodnie. — Proszę wybaczyć ten kłopot i zepsucie panu wieczoru — powiedział sir Edward.
— Zapewniam pana, że dla mnie to żaden kłopot — odpowiedział Laurence. — Proszę się tym nie martwić. — Nie mógł się doczekać, kiedy sir Edward podzieli się z nim tym, co ma mu do powiedzenia; wciąż się obawiał, że jakiś agent Napoleona może skrzywdzić Temeraire’a, a troska o to jeszcze się nasiliła po zwycięstwie.
— Nie będę dłużej trzymał pana w niepewności — powiedział sir Edward. — Nie mam najmniejszego pojęcia, jakie mechaniczne zasady leżą u podstaw nowej umiejętności Temeraire’a, lecz została ona opisana w literaturze, więc potrafię ją zidentyfikować. Chińczycy, a także Japończycy, nazywają to „boskim wiatrem”. Obawiam się, że niewiele to panu wyjaśni poza tym, co sam pan widział, lecz najistotniejsze jest to, że zdolność ta występuje u jednej i tylko jednej rasy smoków — Niebiańskich.
Zapadła cisza. Laurence nie wiedział, co powiedzieć, Temeraire zaś spoglądał niepewnie to na jednego, to na drugiego.
— Czy on różni się bardzo od Cesarskiego? — zapytał. — Czyż oba nie należą do chińskich ras?
— Bardzo się różni — odpowiedział sir Edward. — Już sam Cesarski należy do rzadkości, lecz Niebiańskie daje się tylko samym cesarzom lub ich najbliższej rodzinie. Myślę, że na całym świecie jest ich niewiele.
Читать дальше