— Czyli lepiej biegnijmy?
— Właśnie.
* * *
— Zaskakująco podobne do szubienicy — stwierdził lord Vetinari.
Za jego plecami przyjeżdżały i odjeżdżały dyliżanse.
— To pozwoli szybkim powozom bez zatrzymywania odbierać worki z pocztą — wyjaśnił Moist. — Dzięki temu listy z małych wiejskich punktów pocztowych mogą podróżować ekspresowo, nie opóźniając dyliżansu. A to na dłuższych trasach pozwoli zaoszczędzić po kilka minut.
— I oczywiście, jeśli pozwolę panu zatrzymać kilka koni-golemów, dyliżanse będą mogły jeździć i sto mil na godzinę, jak mi powiedziano. Zastanawiam się, czy te rozżarzone oczy widzą w mroku.
— Możliwe, wasza lordowska mość. No i w rzeczywistości już mam konie-golemy. Wszystkie.
Vetinari spojrzał na niego chłodno.
— Ha! — rzekł. — I ma pan również wszystkie swoje uszy! O jakim kursie wymiany mówimy?
— Proszę mi wierzyć, nie chcę zostać Władcą Golemów… — zaczął Moist.
— Porozmawiamy w drodze, jeśli można. Zechcecie towarzyszyć mi w powozie…
— A dokąd jedziemy?
— Bardzo blisko. Odwiedzimy pana Benta.
* * *
Klaun, który uchylił przesuwaną furtkę w potężnych wrotach Gildii Błaznów, przyjrzał się kolejno Vetinariemu, Moistowi i Adorze Belle. Wyraźnie się nie ucieszył na widok żadnego z nich.
— Przyszliśmy na spotkanie z doktorem Białolicym — oświadczył Vetinari. — Żądam, żebyś nas wpuścił przy minimum wesołości.
Drzwiczki zasunęły się z trzaskiem. Nastąpiły gorączkowe szepty, jakiś brzęk, a potem jedno skrzydło wrót uchyliło się odrobinę — akurat tyle, by dało się przejść pojedynczo. Moist ruszył naprzód, ale Vetinari przytrzymał go za ramię i wskazał laską do góry.
— To jest Gildia Błaznów — przypomniał. — Należy się spodziewać… uciechy.
Na krawędzi wrót ustawiono wiadro. Vetinari pchnął je laską. Z drugiej strony usłyszeli brzęk i plusk.
— Nie rozumiem, czemu się przy tym upierają, naprawdę nie rozumiem — mruczał, przechodząc przez wrota. — To wcale nie jest zabawne i ktoś może ucierpieć. Uważajcie na budyń.
Z ciemności za bramą dobiegło stęknięcie.
— Według doktora Białolicego pan Bent przyszedł na świat jako Charlie Benito. — Vetinari sunął przez namiot zajmujący dziedziniec budynku gildii. — I urodził się klaunem.
Dziesiątki klaunów przerwały codzienne ćwiczenia, by patrzeć, jak przechodzą. Torty czekały nieciśnięte, spodnie nie napełniały się farbą, niewidzialne psy nieruchomiały w akcie siusiania.
— Urodził się klaunem? — powtórzył Moist.
— W samej rzeczy, panie Lipwig. Wybitny klaun z rodu klaunów. Widział go pan wczoraj. Charakteryzacja Charliego Benito jest przekazywana z pokolenia na pokolenie od stuleci.
— Myślałem, że on oszalał!
— A według doktora Białolicego odzyskał rozsądek. Jak rozumiem, młody Bent miał bardzo trudne dzieciństwo. Dopiero w trzynastym roku życia się dowiedział, że jest klaunem. A matka, dla swoich własnych powodów, zwalczała w nim wszelkie przejawy klaunowości.
— Ale kiedyś musiała lubić klaunów — zauważyła Adora Belle.
Rozejrzała się. Wszyscy klauni pospiesznie odwrócili wzrok.
— Kochała klaunów — zgodził się Vetinari. — Czy raczej należy powiedzieć: jednego klauna. Przez jedną noc.
— Ach, rozumiem — mruknął Moist. — A potem cyrk odjechał.
— Jak to zwykle cyrki, niestety. Jak podejrzewam, później raczej unikała mężczyzn z czerwonymi nosami.
— Skąd pan to wszystko wie? — zdziwił się Moist.
— Część to uzasadnione hipotezy, ale panna Drapes wiele od niego wydobyła przez ostatnie kilka dni. To dama o wielkiej determinacji i sile charakteru.
Po drugiej stronie wielkiego namiotu były drzwi, a w progu czekał już na nich przewodniczący gildii.
Był cały biały — biały kapelusz, białe buty, biały kostium i biała twarz, a na niej wykreślone cienką czerwoną kredką kontury uśmiechu, sięgającego poza twarz rzeczywistą, która była zimna i dumna jak oblicze księcia piekieł.
Doktor Białolicy skinął Vetinariemu głową.
— Wasza lordowska mość…
— Doktorze… — powitał go Patrycjusz. — Jak się czuje pacjent?
— Och, gdyby tylko dotarł do nas w młodym wieku! — westchnął Białolicy. — Jakim byłby wspaniałym klaunem! Co za koordynacja! A przy okazji, normalnie nie wpuszczamy żeńskich gości do głównego budynku, ale w tych szczególnych okolicznościach zawieszamy ten przepis.
— Tak się cieszę — rzekła Adora Belle, a kwas wytrawiał każdą sylabę.
— Chodzi po prostu o to, że niezależnie od twierdzeń grupy Prawo Żartu dla Kobiet kobiety zwyczajnie nie są śmieszne.
— Straszliwa przypadłość — zgodziła się Adora Belle.
— Tak naprawdę to interesująca dychotomia, ponieważ klauni też nie są — zauważył Vetinari.
— Zawsze tak mi się wydawało — przyznała.
— Są tragiczni — tłumaczył Vetinari. — I śmiejemy się z ich tragedii tak, jak śmiejemy się z własnej. Wymalowane uśmiechy szczerzą się do nas z ciemności, drwiąc z naszej obłąkanej wiary w porządek, logikę, system, realność rzeczywistości. Maska wie, że rodzimy się na skórce banana, za którą jest tylko otwarta klapa zguby, i jedyne, na co możemy liczyć, to brawa widowni.
— A jak tu pasują zwierzątka z piszczących baloników? — spytała Adora Belle.
— Nie mam pojęcia. Ale jak rozumiem, kiedy do jego pokoju wdarli się niedoszli zabójcy, pan Bent udusił jednego z nich bardzo udanym, zabawnym różowym słoniem zrobionym z balonów.
— Wyobrażam sobie ten hałas — rzuciła kpiąco Adora Belle.
— Tak! Co za sprawność! I to bez żadnego przeszkolenia! A ta akcja z drabiną? Czysty klauning bojowy! Rewelacja! — zachwycał się Białolicy. — Teraz wiemy już wszystko, Havelock. Kiedy matka umarła, ojciec wrócił i oczywiście zabrał go do cyrku. Każdy klaun poznałby od razu, że chłopak jest zabawny aż do kości. Te stopy! Powinni przysłać go do nas! U chłopca w tym wieku sprawa jest ryzykowna! Ale nie, wcisnęli go w stary ekwipunek po dziadku i wypchnęli na arenę w jakimś malutkim miasteczku. No i tam właśnie klauning utracił prawdziwego króla.
— Dlaczego? Co się stało? — spytał Moist.
— A jak pan myśli? Śmiali się z niego…
* * *
Padał deszcz i chłostały go mokre gałęzie, kiedy biegł przez las w workowatych spodniach, jeszcze ociekających białą farbą. Same spodnie też podskakiwały w górę i w dół na elastycznych szelkach, od czasu do czasu uderzając go w brodę.
Za to buty były znakomite. Zadziwiające buty. Jedyne w jego życiu, które pasowały.
Ale matka wychowała go, jak należy. Ubranie powinno być elegancko szare, śmiech jest nieprzyzwoity, a makijaż to grzech.
No cóż, kara nadeszła szybko.
O świcie znalazł stodołę. Zeskrobał zakrzepły budyń i zaschniętą farbę z twarzy, a potem umył się w kałuży. Ach, a twarz… Szeroki nos, wielgachne usta, domalowana biała łza… Wiedział, że ten widok będzie go nawiedzać w sennych koszmarach.
Przynajmniej miał jeszcze własną koszulę i kalesony, zakrywające wszystkie ważne części. Już miał wyrzucić całą resztę, ale coś go powstrzymało. Matka umarła i nie potrafił przeszkodzić komornikom w zabraniu wszystkiego, nawet mosiężnej obrączki, którą codziennie polerowała. Ojca nigdy już nie zobaczy… Musiał więc coś zatrzymać, musiał coś mieć, by pamiętać, kim był i dlaczego, skąd pochodzi, a nawet czemu odszedł. W stodole znalazł dziurawy worek. Znienawidzony strój wepchnął do środka.
Читать дальше