— Wiem — szepnął mu do ucha. — Wiem.
W otępiałym, wyczerpanym ciele Olega pojawiły się ogień i ból, nawet odrobina pożądania, gdy nagle poczuł, jak intruz go wypełnia, i zapłakał nad sobą, nad tym, jak bardzo tego pragnął — tego żywego bytu w sobie, jasnego, ruchliwego i tętniącego krwią bytu, który nagle znalazł się tam, gdzie wcześniej bywały tylko sen i Miła. Mól książkowy trzymał go za biodra delikatnie, lecz stanowczo, nie robiąc mu krzywdy, i szybko doszedł, jakby zdawał sobie sprawę, że Oleg mógłby więcej nie wytrzymać. W ostatniej chwili wykrzyknął czyjeś imię i Oleg życzył mu powodzenia z jego właścicielem, gdziekolwiek się znajdą.
Hester patrzyła, płakała i tuliła wizytownik do piersi.
Róg Dezabilu i Bulwaru Kolejności
Do herbaciarni można wejść tylko na czworakach. Ci, którzy o tym nie wiedzą, są tak pyszni, że nawet się do niej nie zbliżą. Z boku są drzwi, dostatecznie wysokie na ramiona i schyloną pokornie głowę. Dach jest kryty strzechą z paznokci pustelników, którzy każdej zimy przysyłają czarne skrzyneczki pełne przezroczystych obcinków. Paznokcie nie mogą być pożółkłe, bo wtedy prawdziwy koneser od razu by poznał, że w środku podaje się podłą herbatę, parzoną przez osoby wątpliwego talentu i podejrzanej konduity.
Po wejściu stajesz twarzą w twarz z ciemnością; kiedy klęczysz, nie widzisz zbyt wiele światła. Mrok rozprasza się, gdy twoje słabe oczy się z nim oswajają, i zaczynasz rozróżniać ściany. Są złote jak ludzka skóra. Albo jak wnętrze ciała świętego. Dla twoich pokutujących kolan znajdą się poduszki. Obraz na ścianie — nakreślony szybkimi, pewnym ruchami pędzla, charakterystycznymi dla pewnej szkoły malarstwa — przedstawia miasto, w którym domy są prawie tak samo wysokie i strzeliste jak w Palimpseście. Nie jest to jednak Palimpsest, i ty o tym wiesz. To tylko landszaft, jak góra wśród kwiatów. Jakiś czas temu modne było malowanie wyobrażonych miast, miejsc zapamiętanych lub wymodlonych, bez wyróżniania lepszych i gorszych wizji.
Mężczyzna i kobieta odprawią ceremonię, która dla ciebie — niedouczonego cudzoziemca — będzie całkowicie niezrozumiała. Rosalie wyciągnie z fałd sukni szczypce z macicy perłowej i z pieca — przecudnego i filigranowego, którego ziejący czerwienią otwór jest jedynym źródłem światła w herbaciarni — wyjmie nowe filiżanki. Scamander sięgnie po zanurzone w lodzie szczypce z czarnej macicy perłowej i z lodówki — przecudnej i filigranowej, której ziejące błękitem wnętrze jest wszystkim, co w tej chwili widzisz — wyjmie krążki zamrożonej herbaty: zawieszone w zielonkawym lodzie herbaciane liście. Będzie wkładał krążki do żarzących się jeszcze filiżanek, które zaczną stygnąć od topiącej się i nagrzewającej cieczy; unosząca się znad nich para będzie rzadka i słodka jak duch dawno ściętej trzciny cukrowej. Podtrzymają ci głowę, kiedy będziesz pił — tak jak rodzice dziecku, które dopiero uczy się pić — a kiedy się nasycisz, roztrzaskają filiżanki o ścianę i będą opłakiwać ich śmierć. Ich czysty i przenikliwy lament przeszyje cię do głębi.
Nauczyłem ich tego, kiedy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi. Mam nadzieję, że podobają ci się nasze obyczaje.
Scamander i Rosalie przeżyli całe życie w służbie tego rytuału; wierzą — całkowicie i bez zastrzeżeń — w symetryczną odpowiedniość ścianek filiżanki powstającej na kole garncarskim i krawędzi zamrażanego krążka herbaty. Jedno i drugie jest dla nich pełne treści. W okresie najwyższego nasilenia swojej wiary napisali nawet monografię na ten temat. Ich herbaciarnia mieści się w małym parku w kształcie trapezu, rozciągającym się pomiędzy Bulwarem Kolejności i ulicą Dezabilu. W parku pod modrzewiem (który w dniach rozpustnej młodości doznał pomieszania zmysłów i dziś na wiosnę rodzi kasztany) znajduje się siedem białych kamieni ułożonych w miłej dla oka, estetycznej konfiguracji. Chcąc tam trafić, należy przeciąć tory kolejowe (w tej okolicy wyjątkowo mocno natłuszczone i gładkie) i wskoczyć do parku, nie dając się zgnieść mechanicznym i napędzanym siłą mięśni pojazdom.
Zdaniem Rosalie i jej męża ta okoliczność również ma kolosalne znaczenie, gdyż łaskę zawsze zyskuje się na krótko, w zgiełku i chaosie.
* * *
Ludovico nie wie, że powinien paść na czworaki, ale dla niego jest to i tak naturalny tryb poruszania się, jak dla kicającego królika. W środku — zgodnie z przewidywaniami — jest ciemno. Podnosi wzrok, ogarnia spojrzeniem zatłoczone wnętrze i widzi to, za czym tak długo tęsknił: blondynkę w zielonym szalu, siedzącą spokojnie, po turecku, jak indyjska bogini. Trzyma zarękę inną kobietę, która ma wściekłą grzywę czarnych loków i spojrzenie lwa poruszającego nerwowo ogonem.
* * *
Zachowałem to specjalnie dla niego i dla nas: on ma cierpieć, a my patrzeć. Nie mogłem go dłużej przed nią chronić. Być może jestem zbyt pochopny, ale wiem, że mi wybaczysz.
* * *
To Lucia, oczywiście, że Lucia, któżby inny? Dlaczego miałby nie dostąpić tej łaski, nie dostać tej szansy? Gdyby choć napomknął Scamandrowi o tym zbiegu okoliczności, ten zrobiłby mu wykład o krążkach lodu, o tym, że postępując od środka ku brzegom, stają się coraz cieńsze. Rejon, w którym lód styka się z powietrzem, wprost skrzy się od nieograniczonych możliwości. Śmiertelnicy nie powinni go zamieszkiwać.
— Lucia… — szepcze Ludovico do żony. — Och, Lucia, jesteś. Jesteś tutaj.
Lucia mruży oczy i spina się do skoku, jakby chciała się rzucić do ucieczki, sufit jest tu jednak zbyt niski i skok byłby czymś niewybaczalnie nieuprzejmym.
Siedząca obok niej blondynka, która nie może być nikim innym jak Paolą, chrząka przepraszająco i Lucia kiwa Ludovicowi głową jakby dopiero została mu przedstawiona; nic nieznaczące cmoknięcie w policzek, chłód w obejściu — ale cała drży. Kiedy przykłada usta do wciąż gorącej filiżanki, jej pysk chimery błaga bezgłośnie: „Odejdź, proszę. Zostaw mnie z tym wszystkim”.
Ale Ludo nie dba o protokół, jest zbyt pełny łez i nadziei. Wydaje z siebie głośny krzyk i wszyscy w sali nieruchomieją, krzywią się, odsłaniają ostre zęby w drapieżnych grymasach.
— Lucia! — ryczy Ludo. — Gdzie byłaś? O co ci chodzi?
Jej oczy są ogromne, jakby płynne, jak u dziecka przyłapanego na szkodzie.
— To należy do mnie — szepcze zażenowana jego obecnością i tupetem, które stawiają ją w złym świetle. — Nie możesz tego mieć. Proszę, odejdź.
Ludovico nic nie rozumie. Zbliża się do niej na kolanach, pokornie, wstydliwie, jak pokutnik. Błaga, by mógł znowu wniknąć w swojego surowego, potwornego bożka.
— Nie chciałam cię tutaj — syczy Lucia w odpowiedzi.
Paola parska cicho. Dobrze zna Lucię, zbyt dobrze. Zachowuje się tak, jakby kontrolowała sytuację, ale jakim prawem? Co ona o nich wie? Ludo już jej nienawidzi i znajduje jej miejsce w systematyce za węgorzami i myszami, wśród owadów. Jest bezduszną, żarłoczną kobietą-mrówką.
— Gdyby nie ty, w ogóle by tu nie trafił, najdroższa — zauważa półgłosem Paola. — Nie złość się tak na niego. Jeżeli naprawdę go tu nie chciałaś, trzeba było zamknąć przed nim sypialnię jak meczet. Ja tak właśnie zrobiłam. Myślałam, że i ty uczynisz podobnie.
Lucia przewraca oczami.
— Byłam pewna, że się nie domyśli. Po pierwszej nocy nikt się nie domyśla, a szansa, że trafi na kogoś z naszych, była znikoma. Przecież on nigdy nie wychodzi z domu.
Читать дальше