Zgarbiona nad talerzami, przełykała szczęśliwy aromat cebuli, pasty z krewetek, sosu śliwkowego. Dwa stoliki dzieliły ją od jedynego poza nią klienta restauracji — młodego mężczyzny w okularach i połyskliwej eleganckiej koszuli koloru wierzbowych liści. Zgrabnie jadł, poruszając rękami z wdziękiem kobiety lub pszczelarza. Czytał książkę w czarnych okładkach, z tłoczonym srebrnymi literami tytułem. Kiedy uniósł rękę, żeby przewrócić cienką jak skórka cebuli kartkę, zobaczyła, że palec wskazujący ma prawie czarny, od paznokcia aż po nasadę opleciony znajomymi krętymi liniami, przypadkowo poszarpanymi, jakby nakreślonymi drżącą ręką i paskudnie cieknącym piórem.
Prędzej czy później na nią spojrzy, nie ma wyjścia. A ona cierpliwie czekała. Cokolwiek by powiedziała, nie mogłoby się to równać z krzykiem rozpaczy, jakim stała się jej oszpecona twarz. Krew pulsowała w niej jak w rozkwitającym sińcu. Próbowała siłą woli zmusić go, żeby oderwał się od książki i podniósł wzrok. Kiedy tak czekała, podano jej złożone ciasteczko. Ostrożnie je rozwinęła. Krew dudniła jej w uszach; było jej tak dużo i wydawała się taka gęsta, że chyba w całym ciele nie mogło jej tyle być. Na cienkim arkusiku lukrowanego papieru widniały słowa: „Przykro mi. Moja córka jest także niefrasobliwa”.
Mężczyzna w wierzbowej zieleni uniósł głowę, zupełnie jakby w uchu zadzwonił mu dzwoneczek — i uśmiechnął się anielskim uśmiechem; światło rozpromieniło jego twarz jak otwarte w samo południe okno. W ciemnych oczach błysnął ognik rozpoznania. Dwoma szybkimi krokami pokonał odległość dzielącą ich stoliki; rzucał zielony cień. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją w usta, mocno, niezdarnie, w kataklizmie zębów i skóry.
Skrzyżowanie Dwieście Dwunastej, Złorzecznej, Serafinów i Alfabetu
Na środku ronda stoi Pomnik — wysoka, cienka, barokowo ozdobna iglica, chroniąca w swym cieniu czarną postać; zakneblowaną dziewczynkę na elastycznych i węźlastych strusich odnóżach wykonanych z żelaznych ogniw. Przez dziury w kolanach widać płomieniście kwitnące chwasty. Siedzi na trawie, z wyciągniętymi błagalnie rękami. Rydwany ze spiżu i tytanu zakreślają koła na rondzie i mijają ją z turkotem, ciągnięte po ułożonych na ulicy torach; tykają przy tym jak lśniące zegary. Między jej iksowato wygiętymi kolanami znajduje się tabliczka z białego kamienia, pusta i gładka jak policzek. Kiedyś w tym miejscu tysiąc dwanaście serc zatrzymało się bez tchu. Armia natarła bez krzyków, bez jednego dźwięku. Strusia dziewczynka zmarła, nie uroniwszy łzy; jej ojciec zginął od bagnetu z kości słoniowej, który rozorał mu długą szyję. Sławna powojenna rzeźbiarka Lydia Weckweet, której dziełem są prześliczne wizerunki mieszkańców, uśmiechające się lub marszczące brwi na rozlicznych narożnikach i gzymsach w całym mieście, uwieczniła drobną buzię dziecka, znieruchomiałą, stwardniałą i postarzoną przez śmierć. Dzięki temu pamięta dziś o niej cały Palimpsest, wszyscy, którzy mijają ją w drodze na nocny post i palisady.
* * *
November chwiejnie idzie po torach, na oślep, potykając się o lśniące szyny. Powietrze pachnie kolejowymi katakumbami, rzeczami, które pełzają, ale także rzeczami, które pędzą bez końca. Wpada w ramiona strusiokształtnej sieroty, uwiesza się na jej ześrubowanej szyi i drży, wsłuchana w nieskończony tumult pojazdów, rytmiczny jak oddech, tętniący jak krew. Czuje w dłoniach ciężar i kształt dziwacznych olbrzymich nożyc z wilgotnym uchwytem, ale ręce ma puste. W ustach czuje smak gorzkiej kobiety, która wbija jej paznokcie w język, lecz nikogo przy niej nie ma. Kuca w półkolu uniesionych rąk sieroty, kołysze się na piętach, przyciska pięści do oczu.
Coś miękkiego opada jej na stopy. Znajomo miękkiego. Znikomy ruch, złoty ciężar. Poprzez natłok wrażeń, który każe jej wgnieść kułaki w oczy, słyszy przytłumione, lecz miłe dla ucha brzęczenie, dudnienie przypominające bicie serca — i wybucha śmiechem wśród pędzących samochodów i dobiegających z daleka wrzasków oburzonych kierowców, których nie widzi. Odszukuje maleńki ciężar i zgarnia go na dłoń, a kiedy to robi, czuje, jak jednocześnie wskakuje z długiej łodzi do wody, nurkuje, łapie kobietę za włosy — co za włosy! — lśniące i nastroszone, i wie, że maleńka istota w jej dłoni też takie ma, mimo że nadal widzi tylko czerń, niekończące się tunele i kostropate, niezmierzone cienie.
Podnosi pszczołę do ust. Skrzydełka nieruchomieją. Powoli, jakby dla podkreślenia celowości swojego maleńkiego czynu, pszczoła wsuwa żądło w usta November. Na chwilę zamiera, napotkawszy czubek języka, opiera się na jego napiętej powierzchni — a potem wślizguje się w nią łagodnym, zwinnym ruchem i ginie w paroksyzmie jadu i religijnej ekstazy.
W odpowiedzi na jej krzyk przybywa następna, a za nią trzecia. Krążą wokół palców November jak obietnice obrączek. November odzyskuje wzrok, gdy pszczeli jad podąża rozwidlającą się trajektorią w głąb języka. Mrok katakumb cofa się, drapie obrzeża pola widzenia, okala je jak migawka w starym aparacie fotograficznym. November widzi Pomnik, pustą tabliczkę, nocne niebo z rozkołysanymi pióropuszami palm, splątane gałęzie czerwonych mącznic na poboczu. Pojazdy są plamami szkarłatu i srebra, zamkniętymi przed nią małymi światami z firankami w oknach. Za to pszczoły obsiadają jej opuszki palców; jest ich już dziesięć, co rusz to podrywają się do lotu, to znów przysiadają, bzycząc zachęcająco, a November z pewnością umie rozpoznać, kiedy ktoś próbuje ją gdzieś zaprowadzić.
Schodzi z Pomnika. Pszczoły kłębią się jej także pod nogami. Pojazdy rozstępują się przed nią. Gdzieś bardzo daleko czuje łzy spływające po policzkach, które jednocześnie należą i nie należą do niej.
* * *
Pszczoły prowadzą ją mahoniową ulicą Serafinów; są ich setki, za jej plecami rozbrzmiewa buczący marsz triumfalny. Wzdłuż nieskazitelnie czystej, wypolerowanej ulicy ciągną się sklepy odzieżowe. W witrynie jednego z nich wisi sukienka — ostatni krzyk mody: oszałamiająco granatowa, zwiesza się powłóczyście z ramion złotego manekina, w rozcięciu odsłania lśniący brzuch. Ma zapinkę w formie skupiska maleńkich błękitnych oczek, które mrugają leniwie, po kolei; mają białka z brylantów i źrenice z hebanu. Spódnica sukni opada głębokimi, sztywnymi plisami, które wylewają się z witryny starannie udrapowanym trenem z lamówką z kruczych piór. Właściciel sklepu, Aloysius, trzyma na smyczy z paciorków jasnozielonego konika polnego Casimiry, który pociera łapki, gdy jego pan pracuje w stercie czarnych piór: Aloysius szyje trzy identyczne suknie jak ta na wystawie dla sióstr-trojaczek, które zażyczyły ich sobie nie w kolorze granatowym, lecz fioletowym.
Na noc przywiązuje smycz do kolumienki łóżka, a maleńki insekt kładzie się obok jego szerokiej, pobrużdżonej twarzy i wybrzękuje binarną kołysankę w głąb jego brody. Aloysiusowi śnią się ciała — stoją w nieskończonym szeregu, nagie, nieodziane i piękne.
* * *
Pszczoły wpadają spiralnym lotem przez drzwi. Przy wejściu nie ma dzwonka; takie stojące na uboczu sklepiki są równie staroświeckie jak mleczne koktajle. Pszczoły nurkują w otchłań lawendowego garnituru z wysoko wiązanym fularem, uformowanym z zielonych, połyskliwych liści bananowca i spiętym garścią gruszkowych pestek. Mankiety marynarki są czarne i szerokie, pierś przecina suto marszczona liściasta szarfa. Rój wypełnia garnitur, wylewa się jak stopy z nogawek, wyrasta dostojną, bzyczącą głową z kołnierza. Głowa na chwilę się rozpływa, zaraz jednak odzyskuje kształt. Pojawiają się w niej zagłębienia oczodołów i zarys ust. Aloysius, który trzyma w zębach pęk kościanych igieł, chwieje się na stołku i wybałusza oczy. Konik polny tańczy z uciechy na końcu smyczy.
Читать дальше