Wiedziałam o tym, ale przypomniałam sobie też policjanta Stylesa stojącego na szosie, rozpacz i szok na jego twarzy. I obietnicę, jaką mu złożyłam.
Było tu w sumie dziesięcioro dzieci. Ich rodziny prowadziły poszukiwania i modliły się o cud. Nie mogłam odbierać im nadziei.
Zeskoczyłam z drzewa, przykucnęłam i zaczęłam dotykać dziecięcych główek, jedną po drugiej. Zmusiłam się do metodycznego działania, nie zwracając uwagi na ich broń. Zadziałało z pierwszymi dwoma. Trzecie zrobiło długą cięcie na moim ramieniu, które zapiekło jak ogień, zanim pozbawiłam to dziecko przytomności.
Czwarte i piąte z pozostałej dziewiątki upadły, nie robiąc krzywdy sobie ani mnie, ale kiedy zwróciłam się ku szóstemu, poczułam oślepiający, zimny ból w boku, a kiedy zerknęłam w dół, dostrzegłam, że C.T. zanurzył w moim ciele nóż aż po rękojeść.
Pacnęłam go dłonią w czoło, usypiając, i zwalił się na ziemię.
Stało jeszcze troje; dwie dziewczynki i chłopiec. Dzieci trzymały się ode mnie z daleka, czekając na mój kolejny ruch, zdając sobie sprawę, że nie jestem łatwym przeciwnikiem.
Wtop je w ziemię.
Nie. To podpowiadał mój dżinnowy duch i nie miałam zamiaru tego zrobić po pierwsze dlatego, że skrzywdziłabym je i przeraziła, a po drugie, ponieważ musiałam oszczędzać moc.
Uklękłam, usiłując powstrzymać jęk, gdy ból obejmował moje nerwy – i sięgnęłam do noża, wbitego w bok.
Dotknęłam go lekko, oceniając stan rany, najlepiej jak umiałam. Nie sądziłam, by pękły jakieś ważne naczynia krwionośne – doszło jednak do urazu jelit i wątroby, co mogło mieć fatalne skutki, jeśli rany szybko się nie zagoją. Wyciągnęłam nóż i jakoś udało mi się przy tym nie wrzasnąć. Krew ściekała ze stalowego ostrza. Potrzymałam je przez chwilę, wpatrując się w dzieci, które otoczyły mnie kręgiem, a następnie wbiłam czubkiem w podłoże przed sobą.
Wtedy od razu się na mnie rzuciły. Skoncentruj się. Straciłam ostrość widzenia i zamrugałam, aby na nowo wyostrzyć wzrok. Zamachnęłam się w lewo i w prawo, usypiając umysły dwojga z dzieci. Ich upadek spowodował, że trzecie się zachybotało, a jego mała maczuga, wymierzona w moją głowę, uderzyła mnie mocno w bark. Złapałam ją, wyrwałam mu z ręki i przyciągnęłam chłopca do siebie. Szarpał się, ale przytrzymałam go, spoglądając w puste, szeroko otwarte oczy.
– Ty – powiedziałam cicho – który kryjesz się za dziećmi. Przybywam po ciebie.
Usta chłopca otworzyły się, a on sam zaśmiał się cichutko. Nie był to dziecięcy śmiech. Czaiło się w nim zbyt wiele złośliwości, tkwiła zbyt głęboka wiedza.
I szaleństwo.
– Chodź, siostro – odpowiedział i przewrócił oczami tak, że ukazały się ich białka, a potem upadł na ziemię.
Nie oddychał.
Nie.
Przyłożyłam mu dłoń do piersi i nie wyczułam bijącego serca.
Mój wróg zabił go ot tak, z oddali.
– Nie – powtórzyłam na głos i ułożyłam sobie chłopca na kolanach. – Nie. – Wciąż słabo trzepotało w nim życie, tłukąc się niczym ptak w sieci. – Nie uda ci się to.
Położyłam mu rękę na sercu i przymknęłam oczy. Ostrzeżenie Luisa znowu do mnie dotarło – nie zostałam w tym przeszkolona; mogłam łatwo wyrządzić krzywdę temu dziecku – ale nie miałam wyboru. Nikt bardziej wykwalifikowany nie mógł mnie zastąpić.
Przytknęłam opuszki palców do jego serca i zmusiłam ten narząd do pracy. Jeden skurcz. Drugi. I trzeci. Za każdym razem czekałam, aż serce zaskoczy, zareaguje, złapie rytm, lecz organizm dziecka był jakby sparaliżowany, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania.
W jego krwi, która przemieszczała się powoli w żyłach dzięki moim staraniom, znajdowało się mało tlenu. Jego płuca go nie czerpały. A więc musiałam też pobudzić mu oddech. Wzięłam maksymalnie głęboki wdech, pochyliłam się nad chłopcem i wpompowałam mu powietrze do płuc; rana w moim boku powiększyła się i poszerzyła, a łzy rozmazały to, co widziałam.
Mój ból nie liczył się jednak.
Zmuszałam serce dziecka do pracy, do kolejnych uderzeń. Wtłaczałam mu powietrze w płuca.
Jego otwarte oczy gapiły się na mnie, lecz nie było w nich choćby cienia prawdziwego życia. Żadnej nadziei.
Czułam, jak życie w nim zanika, ale dalej pobudzałam jego serce do powolnych, mocnych uderzeń, co jednak było tylko imitowaniem życia, niczym więcej…
I nagle serce podchwyciło podawany mu rytm, zawibrowało i uderzyło mocniej.
I jeszcze raz.
I znowu.
Chłopiec odetchnął i krzyknął.
Trzymałam go przy sobie, gdy wydzierał się i płakał. Wszędzie wokoło maluchy leżały cicho. Patrzyłam, jak ich klatki piersiowe unoszą się i opadają, ale mój nieprzyjaciel nie zawracał sobie głowy zabijaniem tej dzieciarni. On – lub też ona – doszedł czy doszła do słuszno wniosku, że będą stanowiły dla mnie większy problem, gdy pozostaną żywe.
Wyjęłam komórkę i sprawdziłam zasięg. Nie było go, rzecz jasna. Znalazłam się na głuchej wsi, z daleka od głównych ludzkich szlaków. Nie mogłam ściągnąć policji, w każdym razie nie przed znalezieniem sprawnego telefonu.
Dziecko zarzuciło mi pulchne rączki na szyję. Pogłaskałam je po brudnych włoskach.
– Jak się nazywasz? Zachlipał.
– Will.
– W porządku, Will, już wszystko dobrze. Postaram się, żeby nic złego ci się nie stało. – Musiałam opatrzyć swoją ranę. Traciłam krew, a wraz z nią siły. Obrażeniami wewnętrznymi mogłam zająć się dopiero wtedy, kiedy spotkam się znowu z Luisem albo zapewnię sobie inną pomoc. – Will, pomożesz mi, dobra?
Skinął głową, ale mnie nie puszczał.
– Będę musiała obudzić resztę dzieci. Chcę, żebyś mi w tym pomógł. Kiedy się obudzą, mogą się przestraszyć, i chcę, żebyś je uspokoił. Możesz to zrobić?
Z przekonaniem przytaknął, wydostał się z moich ramion i stanął, przyciskając się do mnie barkiem. Drżał, ale stał prosto.
Upewniłam się, że nie upadnie, a potem lekko przeciągnęłam czubkami palców po czole najbliższego z pozostałych dzieci, dziewczynki z ciemnymi włosami i śniadą cerą. Usiadła wystraszona i zaczęła płakać.
– Will – rzuciłam. Spojrzał na mnie niepewnie, ale podszedł do dziewczynki i poklepał ją sztywno po plecach.
– Już dobrze – powiedział uroczyście. – Nic ci nie jest, Christy. – Znał ich imiona.
Will, czy jest tu dziewczynka o imieniu Isabel? Znasz taką?
Will wciąż poklepywał zapłakaną Christy po ramieniu.
– Tu jest dużo dzieci.
Na to przebiegł mnie chłodny dreszcz.
– Ile?
– Pełno. – Pewnie nie potrafił za dobrze liczyć więc trudno było to uznać za przekonujący dowód, jednak miałam mocne przeczucie, że chodzi mu o setki. – Niektórych nowych nie znam. Dopiero co przyjechały.
– A dokąd przyjechały, Will?
Will i Christy spojrzeli na mnie, jakbym była całkiem głupia.
– Na Ranczo – odpowiedzieli razem.
– A gdzie to Ranczo?
Usłyszałam trzask metalu, a dorosły głos gdzieś za moimi plecami przemówił:
– Jesteś na nim, suko.
Wśród złoczyńców rasy ludzkiej panuje zwyczaj – opiewany w każdym razie w pieśniach i opowieściach – zabierania schwytanych do tajemnych siedzib. A tam osoby wzięte do niewoli tylko czekają na okazję, by przechytrzyć i zabić tych, którzy je pojmali.
Moi wrogowi nie wywodzili się z baśni i wiedziałam, że nie pozwolą mi zrobić następnego kroku na drodze do rozwiązania zagadki.
Dzieci zapakowano do dużego czterokołowego pojazdu i zabrano, a wśród nich Christy i Willa, którzy wyglądali na zupełnie zrezygnowanych. Poczułam ukłucie bólu na widok C.T., ale on przynajmniej wciąż spał.
Читать дальше