Stary Adolf, przebywający podobno gdzieś w sanatorium, dożywający swoich dni w starczym uwiądzie. Syfilis mózgu jeszcze z czasów, gdy był lumpem w Wiedniu… długi czarny płaszcz, brudna bielizna, domy noclegowe.
Była to wyraźnie sardoniczna kara boska, jak ze starego filmu. Ten straszny człowiek porażony swoim własnym brudem, tradycyjną karą za ludzką złość.
A najstraszniejsze jest to, że obecne imperium niemieckie jest wytworem tego mózgu. Najpierw partia, potem naród, wreszcie pół świata. A przecież naziści sami postawili diagnozę, zidentyfikowali chorobę; ten zwariowany zielarz, który leczył Hitlera, ten doktor Morell, który go szpikował jakimiś pigułkami doktora Koestera przeciw wzdęciu, był z wykształcenia wenerologiem. Cały świat o tym wiedział, a mimo to bełkot führera był nadal świętością. Biblią. Jego poglądy zaraziły całą cywilizację, a teraz zaślepione, jasnowłose, nazistowskie pedały jak zarazki roznosiły chorobę na inne planety.
Z kazirodztwa rodzą się: szaleństwo, ślepota, śmierć.
Brr. Otrząsnęła się z tych myśli.
— Charley! — zawołała do kucharza. — Jak tam moje zamówienie? — Poczuła się absolutnie sama; wstała, podeszła do baru i usiadła blisko kasy.
Nikt nie zwracał na nią uwagi poza tym młodym Włochem kierowcą, który nie spuszczał z niej wzroku. Na imię miał Joe. Ciekawe, jak na nazwisko, pomyślała.
Z bliska zobaczyła, że nie jest tak młody, jak sądziła. Trudno odgadnąć, otaczająca go atmosfera napięcia zbijała z tropu. Raz po raz przejeżdżał dłonią po włosach, zaczesując je do tyłu zakrzywionymi, sztywnymi palcami. Jest coś szczególnego w tym człowieku, myślała. Jakaś aura śmierci. To ją niepokoiło i jednocześnie pociągało. Starszy kierowca pochylił się i coś mu szepnął na ucho. Teraz przyglądali się jej obaj, ale nie było to zwykłe męskie zainteresowanie.
— Proszę pani — zaczął starszy kierowca. U obu znać było teraz napięcie. — Czy wie pani, co to jest? — Pokazał płaskie białe pudełko, niezbyt duże.
— Wiem — powiedziała Juliana. — Nylonowe pończochy. Ze sztucznego włókna produkowanego wyłącznie przez nowojorski L.G. Farben. Bardzo rzadkie i drogie.
— Monopol to niezły pomysł, trzeba to Niemcom przyznać. — Starszy kierowca podał pudełko koledze, który łokciem popchnął je w stronę Juliany.
— Ma pani wóz? — spytał młodszy kierowca między dwoma łykami kawy.
Z kuchni wyszedł Charley z jej talerzem.
— Mogłaby mnie pani podrzucić do tego miejsca. Do tego motelu, gdzie mam nocować. — Nadal przyglądał jej się badawczo swymi szalonymi oczami, co ją napawało niepokojem i zarazem coraz bardziej fascynowało.
— Tak — odpowiedziała. — Mam wóz, starego Studebakera.
Charley spojrzał na nią, potem na młodego kierowcę i postawił talerz przed nią na barze.
Z głośnika na końcu przejścia rozległo się: Achtung, meine Damen und Herren. Pan Baynes poruszył się w fotelu, otworzył oczy. Przez okienko po swojej prawej stronie widział w dole brunatnozielony ląd, a dalej błękit. Pacyfik. Zrozumiał, że rakieta rozpoczęła długie, powolne lądowanie.
Najpierw po niemiecku, potem po japońsku i wreszcie po angielsku głośnik zapowiedział, że nie należy palić ani odpinać pasów bezpieczeństwa. Lądowanie, oświadczył głośnik, potrwa osiem minut.
Silniki hamujące włączyły się tak nagle i głośno, tak zatrzęsły statkiem, że wielu pasażerów aż jęknęło. Pan Baynes uśmiechnął się i siedzący po drugiej stronie przejścia młody, krótko ostrzyżony blondyn odpowiedział mu uśmiechem.
— Sie furchten das… — zaczął młody człowiek, ale pan Baynes przerwał mu po angielsku:
— Żałuję, ale nie znam niemieckiego. — Młody Niemiec spojrzał na niego pytająco, więc powtórzył to samo po niemiecku.
— Nie Niemiec? — spytał tamten zdziwiony, łamaną angielszczyzną.
— Jestem Szwedem — odpowiedział Baynes.
— Wsiadł pan na Tempelhof.
— Tak, byłem w Niemczech w interesach. W mojej pracy odwiedza się wiele krajów.
Młody Niemiec wyraźnie nie mógł uwierzyć, że w nowoczesnym świecie ktoś, kto załatwia międzynarodowe interesy i lata, stać go na latanie, najnowszymi rakietami Lufthansy, nie umie albo nie chce mówić po niemiecku. Do Baynesa powiedział: — W czym pan pracuje, mein Herr?
— W plastykach. Poliestry, żywice. Ersatze na użytek przemysłu. Żadnych artykułów konsumpcyjnych.
— To Szwecja ma przemysł plastykowy? — Niedowierzanie.
— Tak i to bardzo dobry. Jeżeli da mi pan swoje nazwisko, każę panu wysłać broszurę naszej firmy. — Pan Baynes wyjął pióro i notes.
— Nie warto. Szkoda dla mnie. Jestem artystą, nie handlowcem. Bez urazy. Może widział pan moje prace na Kontynencie? Alex Lotze. — Czekał.
— Niestety, nie jestem znawcą sztuki nowoczesnej. Lubię starych, przedwojennych kubistów i abstrakcjonistów. Lubię, żeby obraz coś znaczył, a nie tylko przedstawiał ideał — powiedział pan Baynes i odwrócił się.
— Ale to jest cel sztuki — zaprotestował Lotze. — Rozwijać ducha, przezwyciężać zmysłowość. Pańska sztuka abstrakcyjna reprezentuje okres duchowej dekadencji, duchowego chaosu związanego z rozpadem starego, plutokratycznego społeczeństwa. Międzynarodowe żydostwo i kapitalistyczni milionerzy popierali dekadencką sztukę, ale te czasy minęły. Sztuka musi się rozwijać, nie może stać w miejscu.
Baynes kiwnął głową, wyglądając przez okno.
— Czy był pan już w Pycyfidzie? — spytał Lotze.
— Wiele razy.
— Ja nie. W San Francisco jest wystawa moich prac, zorganizowana przez urząd doktora Goebbelsa w porozumieniu z władzami japońskimi. Wymiana kulturalna dla pogłębienia zrozumienia i dobrej woli. Musimy łagodzić napięcie między Wschodem i Zachodem, nie sądzi pan? Musimy mieć więcej kontaktów i sztuka może tu pomóc.
Baynes kiwnął głową. W dole, za pierścieniem ognia z dysz wylotowych, widać było miasto San Francisco i zatokę.
— Gdzie się jada w San Francisco? — pytał Lotze. — Mam rezerwację w hotelu Palace, ale słyszałem, że można znaleźć dobre jedzenie w dzielnicy międzynarodowej, w Chinatown.
— To prawda — powiedział Baynes.
— Czy ceny są wysokie w San Francisco? Muszę się wyliczyć z tej wycieczki. Ministerstwo jest bardzo skąpe — roześmiał się Lotze.
— Zależy, po jakim kursie pan wymieni. Przypuszczam, że ma pan czeki Reichsbanku. Radzę udać się do Banku Tokijskiego na Samson Street i tam wymienić.
— Danke sehr — powiedział Lotze. — Wymieniłbym w hotelu.
Rakieta była już prawie na ziemi. Baynes widział teraz lotnisko, hangary, parkingi, autobahnę do miasta, domy mieszkalne… Ładny widok, pomyślał. Góry, woda i strzępy mgły unoszące się nad Złotymi Wrotami.
— Co to jest ta ogromna budowla pod nami? — spytał Lotze. — Nie dokończona, otwarta z jednej strony. Kosmodrom? Myślałem, że Japończycy nie mają statków kosmicznych.
— To stadion baseballowy Złoty Mak — wyjaśnił Baynes z uśmiechem.
Lotze roześmiał się. — Tak, oni kochają baseball. Niewiarygodne. Rozpoczęli tak wielką budowlę dla celów rozrywkowych, dla głupiego sportu…
— Budowla jest skończona — przerwał mu Baynes. — To jest właściwy kształt. Jest z jednej strony otwarta. Nowoczesne rozwiązane. Są z tego bardzo dumni.
— Wygląda — powiedział Lotze, spoglądając w dół — jakby to projektował jakiś Żyd.
Baynes przyglądał mu się uważnie. Przez moment bardzo silnie odczuł jakieś niezrównoważenie, jakiś psychopatyczny feler niemieckiego umysłu. Czy Lotze rzeczywiście tak myśli? Czy to była rzeczywiście szczera uwaga?
Читать дальше