Nagle zaświtał mi pomysł. Popełniłem błąd, nie godząc się na przeniesienie do kabiny hibernatorów. Tam jest coś, czym powinienem się zająć. Teraz. Zaraz.
Wodziłem spojrzeniem od jednej nieruchomej sylwetki do drugiej. Które z nich śpi naprawdę? Która z tych niemych, czarnych postaci czuwa? Może zauważyła już, że wstałem z fotela i skradając się jak zwierzę przyszedłem tutaj? Może jestem obserwowany spod półprzymkniętych powiek? Sen? Reuss? Musparth? Yba?
Przebiegł mnie dreszcz. Zagryzłem wargi. Wyciągnąłem przed siebie ramię i pomachałem sztywno wyprostowaną dłonią.
Nikt się nie poruszył. Cisza.
Schyliłem się. Do głowy napłynęła mi fala rozpalonego ołowiu. Tak nie dam rady.
Przykucnąłem a następnie usiadłem na pianowej podłodze. Manewrując palcami jednej ręki zrzuciłem miękkie, treningowe pantofle. Wyprostowałem się. Poczułem mdłości. W skroniach mi załomotało, jakby jakieś wielkie ptaszysko waliło o nie skrzydłami.
Cisza.
Jeden krok. Drugi. Muszę nałożyć drogi, żeby przejść możliwie najdalej od foteli. Idę. W dalszym ciągu trwają w bezruchu. Oddychają równo, spokojnie, jakby spali naprawdę. Może i śpią. Ostatecznie, ktoś czuwa. Guskin.
Pomyślałem, że Gus może być tutaj, za ściana. Albo w pomieszczeniu hibernatorów. Powiedzieli mi specjalnie, że jest poza statkiem, aby uśpić moją czujność. Aby przekonać się co zrobię.
Ja mówiłem o zaufaniu do samego siebie. Ja! To znaczy, kto?
Idę. Drzwi do korytarza są coraz bliżej. Mógłbym już dotknąć ich powierzchni. Są otwarte. Zapraszają. W porównaniu z półmrokiem, panującym w kabinie, korytarz jest pogrążony w najgłębszej ciemności. Ale nie muszę widzieć, żeby dojść tam, gdzie chce. Na każdym z naszych statków trafiłbym wszędzie z zawiązanymi oczami. Po tylu latach.
Te drzwi są zamknięte. Ostrożnie. Zamek jest zwyczajny, magnetyczny. Trzeba dotknąć listwy. I przytrzymać drugą ręką. Otwierają się szybko. Można to usłyszeć.
Teraz trzeba je zamknąć. Do ostatniego momentu przytrzymuję palcami listwę, żeby nie stuknęły. Cisza. Jestem w komorze hibernatorów. Robię na oślep kilka kroków i dostrzegam przed sobą fotel. Moje ruchy stają się płynne. Nakładam opaskę. Sprawdzam kable, przesuwając je w zaciśniętej dłoni. Nie siadam. Z fotela nie mógłbym uruchomić aparatury. Teraz projektor. Stoi, jak go zostawiłem, po ostatnim „seansie”. Nikt go nie ruszał. Bo i po co?
Już. Jedno, krótkie uderzenie w klawisz. Poczułem je pod czaszką, ale nie zwróciłem na to uwagi.
Nie ma już kabiny. Ani ciemności. Jest dzień. Świeci słońce. Korytem rzeki suną lekko spłaszczone kule. Jedna z nich przybliża się, rośnie…
Nie. Nie czuję nic.
Stoję i patrzę. Wtedy, pod białą piramidą, przywitały nas takie same kule.
Przywitały, właśnie. Sygnalizowały.
Do pewnego momentu. Kiedy się przekonali, że mają do czynienia z ludźmi.
A teraz ich glob płonie. Jeszcze płonie, pomimo że jego powierzchnia dawno już straciła cechy biosfery. Obszaru, na którym może rozwijać się życie.. Jakiekolwiek życie.
Poczułem przypływ złości. Oprzytomniałem.
Złoszczę się…
Nonsens. Ta złość świadczy najlepiej, że niepotrzebnie tutaj przychodziłem. Kule nie budzą we mnie żądzy mordu. Raczej żal. Jeżeli coś mnie irytuje, to ludzie. Ci, którzy z nimi walczyli. Przez których nas. potraktowano jak agresorów.
Postałem jeszcze chwilę i wyłączyłem aparaturę. Zapaliłem światło. Nie musiałem się już maskować.
A więc to zostało mi oszczędzone. Nie otrzymałem dodatkowego prezentu od kopii, której zabrałem mózg. Dostałem tylko substancję. Surowiec. Bez obcej zawartości. Z pomocą stymulatora wypełniłem tę substancję własną treścią. Ludzką. Osobistą.
Zaraz. A jeśli to dlatego, że sam przedtem przygotowałem programy? Że sam zainscenizowałem przedstawienie z diagnostyką, kalkulatorem i holowizyjnym filmem, przywiezionym z Trzeciej? Że wiedziałem wszystko, zanim poddałem się eksperymentowi?
Ta myśl spadła na mnie jak bryła lodu.
W korytarzu zabrzmiały czyjeś kroki. Zbliżały się. Ucichły. Dobrze pamiętałem. Drzwi nie otwierają się bezszelestnie.
— Zobaczyłem światło… — zaczął Guskin i urwał.
Odwróciłem się do niego.
— Co tutaj robisz? — spytał zmienionym głosem.
Wzruszyłem ramionami.
— Oglądam filmy. Nie wolno?
Milczał długo. Jego wzrok zatrzymał się na moim czole, z którego nie zdążyłem zdjąć opaski, prześliznął się niżej, na złącza kabli i przekaźniki, powędrował w stronę kalkulatora…
— Gil… — głos uwiązł mu w krtani.
— Bez czułości — powiedziałem ponuro. — Robi mi się od tego niedobrze.
Nie słuchał. Podszedł szybko i zrobił ruch, jakby chciał mnie objąć. Zatrzymał się. Ramiona mu opadły.
— Gil, człowieku… — wykrztusił.
To było więcej, niż mogłem znieść. Gwałtownym ruchem zdarłem opaskę i wyszarpnąłem przewody. Odsunąłem go i ruszyłem w stronę wyjścia.
— Poczekaj — usłyszałem jego szept. Stanąłem, nie odwracając się.
— Coś jeszcze? — rzuciłem.
Odwrócił się. Jego głos zabrzmiał o ton wyżej.
— Dwa słowa. Nie powiem nikomu, że cię tu zastałem. I co tu robiłeś. Czy ci na tym zależy, czy nie — dodał szybko.
Skinąłem głową.
— Coś jeszcze? — spytałem łagodniejszym tonem.
— Tak. Dlaczego nam nie wierzysz? Zresztą, pal sześć innych. Zapamiętaj co powiem. Jestem pilotem. Na twoim miejscu żądałbym od ciebie szczerości. Ja jestem szczery.
— Tak — powiedziałem. — Wierzę ci. Ale ty też nic nie wiesz. Nic — powtórzyłem do siebie, już w korytarzu.
Wyrównałem stery. Raz w miesiącu czuję się jeszcze pilotem. Nie zostawiam tego automatom.
Czwarta rosła pode mną, podobna do płaskiego talerza z podwiniętymi brzegami. Zabarwiła się, zaróżowiała. Jej obrzeże rozbiegło się i otoczyło mnie horyzontem.
Położyłem rakietkę. Ostro, szybciej niż trzeba.
Chwila odprężenia.
To już nie był glob, ciało niebieskie, do którego dążyłem przez próżnię precyzyjnie wyliczoną trajektorią. Znajdowałem, się nad lądem. Jeszcze minuta i wejdę w orbitę, na której również nie zabawię dłużej niż kwadrans.
Teraz.
Narastające miauczenie sprężarek klimatyzatorów. Pole siłowe przenika moje ciało, obejmuje pancerzem każdą komórkę, każdy atom. Jeszcze sto lat temu żaden pilot nie przeżyłby dłużej niż trzydzieści sekund w warunkach takiego przeciążenia.
W ekranie mignęło pasmo górskich szczytów, po czym rozlało się zielone morze lasu. Hamownice. Dziób stateczku staje w ogniu. Seria manewrów.
Już schodzę. Nie mogę oderwać wzroku od czujników aby spojrzeć w dół ale wiem, że żadna poprawka nie jest potrzebna. Trafię w ten sam punkt, co zawsze. Nikt nie będzie mógł poznać, czy krąg wypalonej trawy pochodzi sprzed miesiąca, dwóch, czy sprzed kilkunastu sekund.
Zwiadowcze rakiety nie potrzebują kratownic. Siadają na specjalnie przystosowanej obudowie dyszy. Trzeba dobrze patrzeć, gdzie się ląduje. Każde obsunięcie się gruntu, wgniecenie, może kosztować kilka dni pracy. Zanim dziewięciotonowe cygaro ponownie stanie w pionie.
Ale ja znam tutejsze podłoże. Wiem, że jest pewne. Co nie znaczy, że swojskie. Nie grożą mi żadne niespodzianki. Co nie znaczy, żebym się tu czuł jak u siebie.
Dwa razy tylko, odkąd tu jestem, trafiłem na chmury. Dwa na jedenaście.
Dziś też niebo jest czyste. Uczciwe, błękitne niebo, bez śladu odwróconych do góry nogami miast. Stojąc w otwartym włazie Idiomu widziało się z tego miejsca siniejące na widnokręgu góry. Statek był przeszło i rży razy wyższy od mojej łódeczki. Teraz mam przed sobą tylko nieskończony dywan zwichrowanej zieleni lasu. Ale nie przyleciałem tu dla widoków.
Читать дальше