Guskin jest fotonikiem. Przez całą drogę nie spuszczał z oczu współrzędnych, ćwiartujących ekrany automatów namiarowych. W zasięgu ręki miał pulpit kalkulatora z zapisanymi w tysiącach wariantów programami kontaktu i odwrotu, ataku i obrony. Podobnie jak Sen i ja nie myśli kategoriami badacza tylko pilota.
Spodziewał się wszystkiego. Poza jednym. Poza bezkresną przestrzenią tak pustą i cichą, jakby od zarania gwiazdowej przeszłości układu nie przebiegł przez nią wzrok żywej istoty. Przysiągłbym, że czuje się w jakiś sposób oszukany tą ciszą, że nie wie co z nią zrobić, czego szukać w chmurnym i ognistym zarazem świetle podkreślającym martwotę krajobrazu.
Upłynęło jeszcze kilkadziesiąt sekund, zanim mógł przemówić. Nie powiedział wiele.
— Siedem minut…
W tonie jego głosu nie było ironii. Ani rozdrażnienia.
— Potrzebujecie sondy? — odezwał się głośnik. Krótko i rzeczowo. Sen przestał być gawędziarzem. Musiał się wreszcie zaniepokoić.
— Nie — odparłem.
Nie potrzebowaliśmy sondy. W polu widzenia nie było nic, co mogło przykuć wzrok, zachęcić do bliższego zbadania. Przechylona płyta, ciemniejące z wysokością zbocza z rzadka znaczone białymi wywierzyskami, odległe masywy skał. Z lewej kilka jeszcze karłowatych wydm i szeroka równina spływająca ku nitkowatej plaży.
— Siedem minut…
Siedział bez ruchu z uniesioną wysoko głową. Jego ręce leżały ciężko na kolanach. Z pewnością nie wiedział, że już trzeci raz powtarza te „siedem minut” na głos.
— Dochodzi ósma — zauważyłem obojętnym tonem.
Westchnął, chwilę trwał w niezmienionej pozycji, po czym pochylił się i położył dłoń na pulpicie.
— Wszystko jest względne — mruknął półgłosem, tak, że ledwie dosłyszałem. Zabawne. Dla kogoś, kto na przykład w klubie przy kawie mógł zareplikować z udaną powagą:,doprawdy? Już to gdzieś słyszałem…”
Bywają sytuacje, w których powtórzenie oczywistej prawdy pozwala zrozumieć do końca co myśli i czuje ktoś drugi.
Jechaliśmy już.
— Temu, że wszystko jest względne — powiedziałem w pewnej chwili — zawdzięczamy takie właśnie widoczki…
— I gwiazdy — powiedział Guskin.
Spojrzałem na niego i rozczarowałem się. Był poważny. Taki wyraz twarzy mógł mieć Gorców, kiedy dwieście trzydzieści lat temu rozmyślał nad swoją cięciwą ujemną.
On też zaczął od tego, że wszystko jest względne. Przez wieki ludzkość nie mogła wyjść z zaczarowanego kręgu szybkości światła. Cała terminologia: „podświetlna”, „przyświetlna”, a nawet, jak mówili najodważniejsi: „nadświetlna”, utwierdzała pokolenia w pewności, że na tym kończą się możliwości poznania. Bo przecież od początku świata zależą one od szybkości. Od tempa przekazu informacji, przetwarzania danych, tempa rakiet.
„Niesłusznie” — powiedział Gorców — „utożsamiamy drogę naszych statków z drogą światła. W ten sposób do niczego nie dojdziemy”.
Po czym powtórzył, że wszystko jest względne i narysował łuk, z jakiego chłopcy strzelają do tarczy. Brzuścem tego łuku była linia światła, a cięciwą droga rakiety. Ją właśnie nazwał cięciwą ujemną.
Cała reszta, to sprawa liczb. Otchłannych jak wszechświat, ale też zmieniających z gruntu układ zależności między tym wszechświatem a człowiekiem. W ślad za matematyką poszły galaktyczne statki i bazy. No i my. Przeniesieni tu w ciągu zaledwie miesięcy z układu Alfy Centaura, pierwszej ziemskiej stacji gwiazdowej.
O samym locie trudno cokolwiek powiedzieć. Odbyliśmy go w hibernatorach, w polu siłowym działającym strukturalnie na białkowe tworzywa organizmów żywych. Przeciążenia przestały praktycznie istnieć.
To wszystko przeszłość. Guskin może się zabawiać refleksjami na temat Einsteina i Gorcowa. Nawet, jeśli robi to tutaj. Na dnie tej studni, której cembrowinę tworzą niepodobne do niczego chmury. Tylko w takim razie zapowiadane przez „Technicznego” „niespodzianki” okażą się prawdziwymi niespodziankami. I to zanim zdążymy nacieszyć się myślą, że nie potrafiliśmy ich przewidzieć.
Na wschodzie góry. Wiedzieliśmy o nich jedno: są zamieszkałe. Już pierwsza wyprawa przekazała meldunki o dziwacznych białych piramidach osadzonych na skalnych tarasach. Fotonowy film z orbity potwierdził te obserwacje. Na dokładniejsze nie było czasu. Niezrozumiałe pozostawało przede wszystkim, dlaczego cywilizacja trzyma się z dala od oceanów. Przynajmniej od tego oceanu. Obszar nadbrzeżny sprawia wrażenie wymiecionego z wszelkich przejawów życia. A przecież nie gdzie indziej, jak właśnie tutaj, w jednej z tych kotlinek otoczonych płaskimi wydmami, lądowała Anima.
Ekipa badawcza. Uczeni, skierowani do układu Feriego po zakończeniu misji w Chmurze Strzelca. Trzech mężczyzn i dwie kobiety.
Lądowali dwudziestego czerwca dwa tysiące osiemset trzydziestego drugiego roku. Przekazali meldunki o białych budowlach w górach i „liściastych”, jak je określili, konstrukcjach widocznych na powierzchni oceanu. Przeszło dwie godziny utrzymywali z bazą normalną łączność. O osiemnastej czterdzieści Mogue, cybernetyk, pełniący na Animie funkcję operatora łączności, doniósł o osobliwym zjawisku w przybrzeżnym paśmie oceanu. Wody jakoby cofnęły się, odsłaniając dno. Podjechali bliżej. Widoczność sami ocenili jako znakomitą. Zatrzymali się w odległości niespełna dziesięciu metrów od brzegu…
Krótki, suchy trzask, jeden jedyny zgrzyt, jakby ktoś przejechał tępym nożem po szkle. Wszystko.
Dlatego właśnie my lądowaliśmy w przyzwoitej odległości od oceanu. Dlatego zafundowaliśmy sobie płukanie żołądka, jakiemu równała się jazda łazikiem przez wydmy. To znaczy Guskin i ja. Guskin, zawsze poważny, powiedziałbym: zasadniczy, jakby stale usiłował sobie coś przypomnieć. Pilot-fotonik. Odrobinę zbyt zasadniczy jak na mój gust. Może nawet nie odrobinę. Ale wolałem już to, od szefowskiej rubaszności Sennisona. Rad byłem, że wysłał nas na rekonesans we dwójkę, samemu obejmując posterunek obserwacyjny w kabinie „Idiomu”.
Co do mnie, jak wspomniałem, nazywam się Gilly. Jestem pilotem — cybernetykiem.
Zbliżało się południe. Jeżeli w ogóle coś wynikało z galopady świateł, przeszywających przestrzeń pod płonącymi chmurami, to że Słońce stoi w zenicie…
Dziewięć przytłumionych, urwanych dźwięków. Wieczór. Za minutę wstanę, włożę skafander i wyjdę w codzienny obchód posterunków rejestrujących.
Wyprostowałem się. Oparcie fotela poszło posłusznie za moimi plecami.
Cofnąłem zapis.
„Cybernetyczny Gil…” Mógłbym się uśmiechnąć. Gdyby moja twarz zachowała pamięć uśmiechu.
Moja? To znaczy czyja twarz?
Nie. Twarz jest moja. To jedno.
Wstałem, odsunąłem fotel i wyłączyłem przystawkę pióra świetlnego. Ekran zmatowiał.
Czy udało mi się, w tym co napisałem, wskrzesić obraz trzeciej planety Feriego, jaką była, kiedy stanęliśmy nad oceanem? Planety żółtych chmur, białych piramid i liściastych miast pod powierzchnią wody?
Pytanie brzmi poważnie. Jak większość pytań, które obywają się bez odpowiedzi.
Cybernetyczny Gil…” Kiedy to było? Sto lat temu? Dwieście?
Od jedenastu miesięcy jestem tutaj. Mam wszystko czego mi trzeba. Syntetyzatory, przetwornice, generatory wielkiej mocy, pojemną aparaturę kalkulatorów. Mam wydzieloną przestrzeń, urządzoną z poszanowaniem nawyków współczesnego człowieka. Stąd, spod szklanej kopuły, kontroluję wszystko, co dzieje się na moim globie. A także jego macierzystej planecie.
Читать дальше