— AMU 111 Patrol do Bazy — powiedział. — AMU 111 Patrol do Bazy. Jestem na granicy sektorów 1009 i 1010, strefa równikowa, wracam po wykryciu awarii… Kiedy Pirx wylądował w sześć godzin później, rozpoczęły się wielkie badania, które trwały miesiąc. Najpierw specjaliści zabrali się do aparatury telewizyjnej. Była to nowa, udoskonalona aparatura — wszystkie AMU Patrolu miały taką. Zamontowano ją przed rokiem i sprawowała się świetnie. Nigdy nie było najmniejszego defektu.
Po wielu mękach elektronicy wykryli wreszcie mechanizm powstawania światełka. Próżnia w rurach katodowych ekranu psuła się po kilku tysiącach godzin pracy — na wewnętrznej powierzchni ekranu powstawał ładunek błądzący, który stwarzał, kiedy patrzało się na ekran, obraz mlecznej plamki. Ładunek ten poruszał się w środku, podlegając dosyć skomplikowanym prawidłowościom. Kiedy statek ruszał przed siebie dużym zrywem — ładunek rozlewał się na nieco większej powierzchni, niejako rozpłaszczony na wewnętrznym szkle ekranu — wyglądało wtedy, jakby plamka zbliżała się do rakiety. Kiedy dawało się ciąg odwrotny — ładunek odpływał W głąb rury — a gdy przyspieszenie ustalało się i pozostawało niezmienne, ładunek powracał z wolna ku środkowi tarczy. Mógł się też poruszać po niej we wszystkich kierunkach, ale najchętniej skupiał się w samym środku — jeżeli rakieta szła po orbicie trwałej, bez ciągu.
— I tak dalej, i tak dalej — badania ładunku przeciągały się, a jego dynamikę opisywały sześciopiętrowe wzory. Okazało się też, że silniejsze bodźce świetlne rozpraszają ładunek. Koncentrował się tylko, gdy natężenie impulsów, przyjmowanych przez rurę, było nadzwyczaj słabe — takie, jakie panuje w próżni kosmicznej, z dala od słońca. Wystarczyło, żeby promień słoneczny raz liznął ekran — a ładunek rozpływał się i znikał na całe godziny.
Mniej więcej tyle stwierdzili elektronicy — powstała z tego cała książka, gęsto upstrzona matematyką. Następnie wzięli się do dzieła lekarze, psychologowie, znakomitości w dziedzinie astroneuroz i astropsychoz. I znowu po długich tygodniach okazało się, że błądzący ładunek pulsował (nieuzbrojonemu oku przedstawiało się to jako drobne przyćmienia pełznące przez świetlną tarczkę), częstość zaś powstających rozbłysków, zbyt krótkich, aby oko mogło je zarejestrować pojedynczo, nakładała się na tak zwany rytm kory mózgowej „theta” i rozhuśtywała wahania potencjału kory tak długo, aż przychodził nagły atak, podobny do epileptycznego. Okolicznościami, które dodatkowo sprzyjały jego wystąpieniu, był zupełny spokój zewnętrzny, brak jakichkolwiek bodźców, poza świetlnymi, i długotrwałe, nieruchome wpatrywanie się w migające światełko.
Fachowcy, którzy wszystko to wykryli, stali się oczywiście sławni. Elektronicy znają dziś na całym świecie efekt Ledieux-Harpera, polegający na powstawaniu ładunków błądzących w wysokiej próżni katodowej, astrobiologowie zaś — zespolony syndrom ataktyczno-katatoniczno-kloniczny Nuggelheimera.
Osoba Pirxa pozostała nie znana światu nauki i tylko bardzo uważni czytelnicy gazet mogli dowiedzieć się ze wzmianek, umieszczonych petitem w niektórych wydaniach popołudniówek, że to dzięki niemu los Wilmera i Thomasa, którzy, zwiększywszy do maksimum ciąg swoich statków i utraciwszy przytomność podczas pogoni za błędnym światełkiem, zaginęli w otchłaniach Kosmosu — nie grozi już żadnemu więcej pilotowi.
Tak więc sława ominęła Pirxa — ale on wcale się tym nie martwił. Nawet za sztuczny ząb, który wstawił sobie na miejsce wybitego kolanem, zapłacił z własnej kieszeni.