Ułożyli go w głębi jaskini, a sami czuwali nadal. Gwałcona dziewica zawodziła i lamentowała przez pięć godzin bez przerwy. W końcu i Paxton musiał przyznać, że trwa to nieco przydługo, nawet jak na kiczowaty film.
Posępny, dżdżysty świt zastał Droga wciąż obozującego w odległości stu jardów od jaskini. Śledził, jak miraki wychodzą zwartą grupką ze swego ukrycia, z bronią w pogotowiu, z oczyma bacznie wypatrującymi jakiegokolwiek podejrzanego ruchu.
Dlaczego zawiódł róg myśliwski? „Vademecum harcerza” wyraźnie powiadało przecież, że dźwięk rogi jest niezawodnym środkiem przywabiającym samce miraka. Może to nie okres rui?
Miraki kierowały się wyraźnie w stronę jajowatego metalicznego ciała, w którym Drog rozpoznał prymitywny statek przestrzenny. Był on nader pierwotny, ale z chwilą gdy miraki schronią się w nim, będą bezpieczne.
Drog mógłby je po prostu strawestować i to by położyło koniec całej sprawie. Ale nie byłoby to zbyt humanitarne. Starożytnych Elbonajczyków cechowała nade wszystko dobroduszność i miłosierdzie i młodemu harcerzowi wypadało iść w ich ślady. Zresztą trawestacja nie jest na dobrą sprawę metodą z epoki kolonizacji.
Pozostaje więc ilitrocja. Stanowi ona najstarszy ze sposobów, jakie podaje podręcznik, i wymaga, ażeby podejść tuż do zwierzęcia. Ale trudno, Drog nie ma nic do stracenia. Zresztą, na szczęście, warunki klimatyczne są wprost wymarzone.
Zaczęło się od rzadkiego oparu, który utworzył się tuż nad ziemią. Ale w miarę jak wodniste słońce wspinało się coraz wyżej po szarym niebie, jęła się formować mgła, która coraz bardziej gęstniała. Herrera zaklął wściekle.
— Trzymajcie się blisko siebie. Licho nie śpi!
Niedługo zmuszeni byli iść trzymając jeden drugiego za ramiona z pistoletami gotowymi do strzału, na próżno starając się przebić wzrokiem nieprzeniknioną mgłę.
— Herrera?
— No?
— Pewien jesteś, że dobrze idziemy?
— Jasne. Sprawdziłem kierunek na kompasie, jak tylko mgła zaczęła opadać.
— A co jak kompas jest zepsuty?
— Nie gadaj głupstw.
Stąpali ostrożnie, omijając leżące gęsto głazy.
— To nie rakieta? — zapytał Paxton.
— Nie, jeszcze za wcześnie — rzekł Herrera.
Stellman potknął się o jakiś kamień i upuścił pistolet. Podniósł go i jął macać przed sobą, ażeby odszukać ramie Herrery. Natrafił na nie i ruszył dalej.
— To już gdzieś tutaj — powiedział Herrera.
— No, nareszcie — rzekł Paxton. — Mam zupełnie dość tego.
— Pewnie czeka na ciebie koło rakiety ta twoja ślicznotka, co?
— Zamknij się, dobrze?
— Dobrze — ustąpił Herrera. — Słuchaj, Stellman. Lepiej weź mnie z powrotem za ramię. Jeszcze tylko tego brakuje, żebyśmy się pogubili.
— Przecież cię trzymam — odpowiedział Stellman.
— Jak to trzymasz?
— Mówię ci, że trzymam!
— Słuchaj, ja chyba jeszcze wiem, czy mnie kto trzyma za ramię, czy nie.
— To może ja ciebie trzymam, Paxton?
— Nie — odrzekł Paxton.
— To niedobrze — powiedział Stellman powoli. — To bardzo niedobrze.
— Dlaczego?
— Bo ja jednak trzymam kogoś za ramię.
— Schyl się! — wrzasnął Herrera. — Szybko, schyl się, żebym mógł strzelać!
Ale już było za późno. W powietrzu rozszedł się jakiś słodkawokwaśny zapach. Stellman i Paxton wciągnęli go w płuca i zwalili się z nóg. Herrera na oślep rzucił się przed siebie, starając się powstrzymać oddech. Potknął się o jakiś kamień, upadł, chciał się podnieść… Ale świat pociemniał mu w oczach…
Teraz mgła rozstąpiła się nagle. Ukazała się samotna i postać Droga, z uśmiechem tryumfu na wargach. Wyciągnąwszy z pochwy nóż o długim ostrzu, Drog pochylił się nad najbliższym mirakiem.
Rakieta wystrzeliła w kierunku Ziemi z impetem, który groził natychmiastowym przepaleniem wszystkich urządzeń przyśpieszających. Herrera, pochylony nad sterami, odzyskał po chwili panowanie nad sobą i zmniejszył szybkość. Jego smagła twarz wciąż jeszcze była popielata, a dłonie drżały na sterach.
Z kabiny wyszedł Stellman i osunął się bezwładnie — na fotel drugiego pilota.
— Co z Paxtonem? — spytał Herrera.
— Uśpiłem go droną — powiedział Stellman. — Nic mu nie będzie.
— Mimo wszystko równy facet — rzekł Herrera.
— Myślę, że to tylko szok — uzupełnił Stellman. — Jak się obudzi, dam mu do liczenia diamenty. To go od razu powinno uzdrowić.
Herrera wyszczerzył zęby. Jego policzki zaczynały odzyskiwać normalną barwę.
— Teraz, jak to wszystko się dobrze skończyło, sam bym się chętnie zajął na jakiś czas liczeniem diamentów — powiedział. Jego pociągła twarz nagle przybrała poważny wyraz. — Powiedz sam, kto mógł się czegoś takiego spodziewać? Ja tam w dalszym ciągu nic nie kapuję!
Planetarny Zlot Harcerski był wspaniałą imprezą. Zastęp Szybujących Sokołów odegrał krótką pantomimę pokazującą, w jaki sposób w epoce kolonizacji karczowano powierzchnię planety. Mężne Bizony wystąpiły w pełnym rynsztunku kolonizatorów.
A na czele Zastępu Rozjuszonych Miraków kroczył Drog z naszywkami promowanego harcerza i połyskliwym krzyżem zasługi na piersi. Niósł proporczyk zastępu — jeszcze jedno wyróżnienie — i na jego widok wybuchały owacje.
Bowiem na drzewcu powiewała dumnie charakterystyczna gruba skóra dorodnego miraka, błyskając wesoło w słońcu swoimi zasuwaczami, guzikami, rurkami, zegarami i kaburami.