Uśmiechnęła się do wspomnień, nareszcie zdolna czerpać z nich przyjemność bez obezwładniającego poczucia straty.
Embrassement de la Cite, pokaz, na który wszyscy czekali, rozpoczął się bez ostrzeżenia. Średniowieczne mury zalała rzeka czerwonych i pomarańczowych płomieni, iskier i dymów we wszystkich kolorach tęczy. Kolejne rakiety, jedna za drugą, strzelały w nocne niebo i wysoko nad głowami gapiów eksplodowały feerią barw.
Po zboczu wzgórza spełzła chmura cierpkiego zapachu prochu, szczypiąc w nosy i drażniąc oczy, lecz wspaniałość imprezy wynagrodziła zgromadzonym wszelkie niedogodności. Niebo czerwieniało, powlekało się zielenią lub rozbłyskiwało bielą, czerwone fajerwerki ustępowały miejsca złotym, cytadela zatonęła w jaskrawym świetle.
Leonie poczuła na ramieniu zaciśniętą rączkę bratanka. Przykryła ją dłonią. Może to nowy początek? Może wreszcie smutek, który przez długi czas rządził jej życiem, wreszcie ustąpi i pozwoli spojrzeć w przyszłość z nadzieją.
– A l'avenir – szepnęła, powtarzając toast, jaki Anatol wzniósł przy śniadaniu w Paryżu tego dnia, gdy zapadła decyzja o wyjeździe do Domaine de la Cade.
– A l'avenir, ciociu – powtórzył Louis-Anatole. – Jeśli będę grzeczny -zapytał – przyjedziemy za rok?
***
Pokaz się skończył, ludzie wracali do domów. Pascal niósł rozespanego chłopca. W pensjonacie Leonie ułożyła bratanka do snu. Przyrzekła mu, że jeszcze niejeden raz zabierze go na podobną imprezę, ucałowała chłopca na dobranoc i wyszła, zostawiając – jak zawsze – zapaloną świecę, która broniła dostępu duchom, diabłom i nocnym potworom. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach, cały dzień myślała o bracie, stale przygnieciona ciężarem winy z powodu roli, jaką odegrała, doprowadzając do niego Victora Constanta. Teraz emocje opadły, przyszło zmęczenie.
Chciała spokojnie spać. Zmieszała środek nasenny z ciepłą brandy, starannie rozpuściła biały proszek w alkoholu. Wypiła powoli, wsunęła się pod kołdrę i natychmiast zapadła w głęboki sen bez marzeń.
***
Gdy światło poranka oddawało przedmiotom kształty, nad rzeką Aude wisiała lekka mgiełka.
Nadbrzeże, bruki i chodniki zaścielały śmiecie. Mnóstwo papierów, broszur i ulotek, tu złamany czubek laski, tam kilka zdeptanych przez tłum stron z nutami, gdzie indziej zgubiona czapka. I wszędzie ulotki pana Sabatiera.
Rzeka płynęła dostojnie, spokojna jak lustro ledwo trącone ruchem. Stary przewoźnik, Baptistin Cros, znany wszystkim w Carcassonne jako Tistou, prowadził swoją ciężką barkę w stronę grobli Paicherou. Tutaj, w górze rzeki, niewiele było śladów po fete nationale. Żadnych skrzynek ani ulotek, papierów czy zapachu prochu. Mężczyzna utkwił spojrzenie w fioletowym świetle, lśniącym nad Montagne Noire. Czarne niebo z wolna jaśniało, przechodząc w błękit, a potem biel poranka.
Długi drąg o coś zawadził. Tistou spojrzał badawczo.
Ludzkie ciało.
Powoli obrócił barkę i zatrzymał. Woda zachlupotała tuż przy burcie. ale się nie przelała do środka. Liny łączące oba brzegi rzeki zawodziły cicho, choć próżno by szukać wiatru.
Zakotwiczył barkę, wbijając drąg w muliste dno, ukląkł i przyjrzał się bliżej znalezisku. Pod zieloną powierzchnią wypatrzył kobiece kształty. Postać unosiła się z leniwym nurtem, obrócona twarzą do dołu. I bardzo dobrze. Trudno zapomnieć szklane spojrzenie topielca, sine wargi i zażól-coną skórę.
Utonęła niedawno, pomyślał Tistou. Jeszcze nie obrzękła.
Kobieta roztaczała wokół siebie zadziwiającą aurę spokoju. Blond włosy kołysały się jak wodorosty. Przewoźnik dłuższy czas przypatrywał się jej jak zahipnotyzowany. Plecy miała zgięte, niby w lekkim ukłonie, kończyny skierowane w dół, jakby ją ktoś za nie przycumował do dna rzeki.
Następna samobójczyni, pomyślał.
Zaparł się kolanami o burtę, chwycił w garść fałdę szarej sukni z doskonałej tkaniny. Pociągnął. Barka zakołysała się niebezpiecznie, ale na Tistou nie wywarło to większego wrażenia. Żadna to dla niego pierwszyzna, wiedział, na ile może sobie pozwolić, by nie doszło do przewrotki. Zaczerpnął głęboko powietrza i pociągnął znów, trzymając za kołnierz.
– Un, deux, trois, allez! – zakomenderował głośno. Wciągnął ciało przez burtę i upuścił je na wilgotne dno barki, jak rybę schwytaną w sieć.
Otarł czoło chusteczką, poprawił czapkę. Odruchowo uczynił znak krzyża. Był to gest instynktowny, a nie wypływający z wiary.
Obrócił topielicę na plecy. Nie pierwszej młodości, jednak ciągle piękna. Szare oczy, szeroko otwarte, nieruchomo patrzyły w przestrzeń. Włosy miała w nieładzie, ale to z pewnością była dama. Białe, miękkie dłonie świadczyły, że nie wykonywała żadnej fizycznej pracy.
Tistou był synem właściciela sklepu tekstylnego i szwaczki. Potrafił rozpoznać doskonałą egipską bawełnę. Poszukał metki krawca przy kołnierzu. Paryski. Kobieta miała na szyi łańcuszek z wisiorkiem, prawdziwe srebro, nie plater. Owalny medalion krył we wnętrzu dwie miniatury. Na jednej widniała jego właścicielka, na drugiej młody człowiek o czarnych włosach. Tistou zostawił biżuterię na szyi zmarłej. Był uczciwym człowiekiem, nie jak te hieny cmentarne, pracujące na groblach w centrum miasta. Oni okradliby trupa przed oddaniem go władzom. On chciał tylko wiedzieć, kogo wyciągnął z wody.
***
Zidentyfikowano Izoldę bez trudu. Leonie doniosła o jej zaginięciu z samego rana, gdy tylko Marieta, zbudziwszy się, stwierdziła, że jej pani zniknęła.
Musieli zostać w mieście dwa dni, póki nie dopełnili wszelkich formalności i nie podpisali wszystkich niezbędnych dokumentów. Co do przyczyny zgonu nie było najmniejszych wątpliwości. Samobójstwo w chwili niepoczytalności.
Leonie przywiozła Izoldę z powrotem do Domaine de la Cade w pochmurny lipcowy dzień, pogrążony w ciszy. Wiedziała, że Kościół nie zezwoli na pochowanie w poświęconej ziemi osoby, która dopuściła się grzechu śmiertelnego. Zresztą i tak nie mogła znieść myśli, iż miałaby ją pochować w rodzinnym grobowcu Lascombe'ów.
O ostatnią posługę poprosiła proboszcza Gelisa z Coustaussy, niewielkiej miejscowości ze zrujnowanym zamkiem, leżącej pomiędzy Couizą a Rennes-les-Bains. Odprawił skromną uroczystość na terenie Domaine de la Cade. Normalnie zwróciłaby się do Sauniere'a, lecz w tych okolicznościach, ponieważ nadal znajdował się pod obstrzałem krytyki, nie chciała go naznaczać kolejnym skandalem.
Dwudziestego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku, o zmierzchu, pochowano Izoldę obok Anatola. Zmieniono skromny kamień nagrobny, na nowym obok dat znajdowały się dwa imiona.
Słuchając cichej modlitwy i ściskając rączkę bratanka, Leonie myślała o tym, jak przed sześciu laty stała nad grobem Izoldy w Paryżu. A przedtem, w salonie mieszkania przy rue de Berlin, przed zamkniętą trumną. Ten pojedynczy palmowy liść w szklanej misie na komodzie. Przykry zapach obrzędu i śmierci, którym przesiąknął każdy zakątek domu, kadzidła i świece, maskujące mdlącą woń ciała. Tyle że wtedy trumna była pusta. A piętro niżej Achille bez końca walił w klawisze, natrętne dźwięki wciskały się przez podłogę, aż dziewczyna myślała, że od nich oszaleje.
Teraz, słuchając głuchego stukania ziemi o pokrywę trumny, znajdowała pocieszenie jedynie w świadomości, że Anatol nie doczekał tej chwili.
Louis-Anatole objął ją w talii szczupłym ramieniem.
Читать дальше