Może był to zbieg okoliczności, ale mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozmyła się sprawa przeciw zabójcom, w Larinum zaginął sfałszowany testament. W konsekwencji spadek po Azuwiuszu został podzielony między członków jego rodziny. Mordercy nie skorzystali na swej zbrodni.
Właściciel „Pałacu Priapa” był rozjuszony i groził Kolumbie, że za samowolne opuszczenie przybytku każe jej przypiekać stopy, na co Lucjusz natychmiast złożył mu ofertę jej odkupienia i dopiął swego. Może nie ma takiego wigoru, jakim wykazywał się za życia Azuwiusz, ale nie przeszkadza, mu to zachowywać się jak zakochany młodzik. Ostatnio często widuję Lucjusza Klaudiusza na Forum w towarzystwie co uczciwszych adwokatów w rodzaju Cycerona i Hortensjusza; Rzymowi zawsze przyda się jeszcze jeden prawy człowiek na arenie politycznej. Dowiedziałem się od niego, że właśnie ukończył zbiorek poezji miłosnych i zamyśla ubiegać się o urząd. Od czasu do czasu urządza przyjęcia, odpoczywa zaś na wsi, zajmując się swoimi gospodarstwami i winnicami.
Stare etruskie porzekadło mówi, że kiepski to testament, który nikomu nie przyniósł szczęścia. Nieszczęsny Azuwiusz nie pozostawił ostatniej woli, ale myślę, że Lucjusz Klaudiusz wiele mu zawdzięcza.
Niewolnik wcisnął mi w dłoń kawałek pergaminu.
Od Lucjusza Klaudiusza do jego przyjaciela Gordianusa, z pozdrowieniami. Będę ci wdzięczny, jeśli podążysz za posłańcem, który przyniósł ci ten list. Jestem w domu przyjaciela na Palatynie i ma on problem, który wymaga twojej uwagi. Przyjdź sam – nie zabieraj chłopca, bo okoliczności mogłyby go przerazić.
Przestroga Lucjusza była zbyteczna. W tej chwili Eko był zajęty nauką. Z ogrodu, gdzie w nasłonecznionych miejscach dawało się zapomnieć o październikowym chłodzie, dobiegał mnie głos staruszka nauczyciela, podczas gdy chłopiec pilnie zapisywał dzisiejszą lekcję łaciny.
– Bethesdo! – zawołałem, ale niewolnica była już przy mnie, podając mi wełniany płaszcz. Układając mi go na ramionach, zerknęła na pergamin w mojej ręce, i zmarszczyła nos. Nie umiejąc czytać, traktuje słowo pisane z podejrzliwością i pogardą.
– Od Lucjusza Klaudiusza? – spytała, unosząc brwi.
– Owszem, ale skąd o tym… – urwałem, domyśliwszy się, że musiała rozpoznać posłańca. Niewolnicy często bardziej zwracają uwagę na siebie nawzajem niż ich panowie.
– Na pewno chce, żebyś poszedł z nim grać w kości albo popróbować wina z nowego rocznika. – Bethesda odrzuciła do tyłu swe wspaniałe włosy i wydęła wargi.
– Nie sądzę. Raczej ma dla mnie jakąś pracę.
Kąciki jej ust zadrgały w dyskretnym uśmieszku.
– Zresztą to cię nie powinno obchodzić – dodałem szybko.
Odkąd przygarnąłem, a potem oficjalnie adoptowałem Ekona, Bethesda zaczęła zachowywać się coraz mniej jak niewolnica, a coraz bardziej jak żona i matka. Nie mogłem się zdecydować, czy ta zmiana mi odpowiada; zdawałem sobie tylko sprawę, że i tak nie mam nad tym żadnej kontroli.
– Pracę niebezpieczną i przerażającą – dorzuciłem jeszcze na odchodnym, ale ona nie zwracała na mnie uwagi, zapewne już w myślach dodając moje honorarium do domowych rachunków. Zamykając za sobą drzwi, słyszałem, jak nuci radosną egipską piosenkę z dzieciństwa.
Dzień był jasny i chłodny. Po obu stronach wąskiej, krętej ścieżki prowadzącej od mojego domu zboczem Eskwilinu ku leżącej u jego stóp Suburze, wiatr usypał drobne zaspy z jesiennych liści. W powietrzu unosiła się woń dymu z kuchennych palenisk i koszy do ogrzewania. Zmarznięty posłaniec ciaśniej owinął się zielonym płaszczem.
– Sąsiedzie! Hej, obywatelu! – syknął ktoś z prawej strony.
Spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem okrągłą, łysą głowę i parę oczu patrzących na mnie znad muru.
– Sąsiedzie! Tak, do ciebie mówię. Gordianus, prawda?
– Owszem, to moje imię – odrzekłem, przyglądając mu się podejrzliwie.
– I nazywają cię Poszukiwaczem.
Skinąłem głową.
– Rozwiązujesz zagadki, odkrywasz tajemnice i tak dalej.
– Czasami.
– Musisz mi więc pomóc!
– Być może, obywatelu. Ale nie teraz. Wzywa mnie przyjaciel…
– To ci zajmie tylko chwilę.
– Ale zdążę zmarznąć, stojąc tutaj.
– Wejdź więc do domu! Otworzę zaraz furtkę…
– Nie teraz. Może jutro…
– Teraz! Oni przyjdą wieczorem, wiem na pewno. A może jeszcze wcześniej, gdy cienie się wydłużą. Patrz, chmury się zbierają. Jeśli słońce się schowa, przy ciemnym, ponurym niebie mogą wyjść nawet w południe!
– Kto? Kogo masz na myśli, obywatelu?
Oczy nieznajomego zrobiły się wielkie i okrągłe, za to głos jakby uwiązł mu w gardle.
– Lemury… – wychrypiał cienko.
Niewolnik Lucjusza ścisnął płaszcz pod szyją. Ja też poczułem nagły chłód, ale to tylko przez ten zimny, suchy wiatr omiatający naszą ścieżkę nieregularnymi powiewami; tak w każdym razie sobie powiedziałem.
– Lemury – powtórzył mężczyzna. – Nieukojeni zmarli…
Liście tańczyły wokół moich stóp. Cienka chmura nasunęła się na słońce, przyćmiewając jego jaskrawe światło do mglistej szarości.
– Mściwe, pełne wzgardy… – ciągnął tym samym tonem nieznajomy. – Pozbawione wszelkiego żalu. Już nie ludzie, a duchy wyzute z ciepła i litości, suche i kruche jak kości, bez żadnych uczuć poza złością. Umarli, ale nie odeszli z tego świata jak powinni. Ich jedyną strawą jest zemsta, jedynym darem szaleństwo.
Przez długą chwilę patrzyłem w jego ciemne, zapadnięte oczy, a potem odwróciłem wzrok.
– Wzywa mnie przyjaciel – powtórzyłem, dając niewolnikowi znak, by ruszał dalej.
– Ależ sąsiedzie, nie możesz mnie tak opuścić! Byłem żołnierzem Sulli, walczyłem w wojnie domowej za republikę! Odniosłem rany… Jak wejdziesz do środka, to sam zobaczysz. Moja lewa noga jest do niczego, utykam i muszę się podpierać kijem, gdy ty jesteś młody, zdrowy i silny. Rzymski młodzieniec jak ty jest mi winien trochę szacunku. Proszę cię… nie ma nikogo innego, kto mógłby mi pomóc!
– Ja się zajmuję żywymi, nie umarłymi – odparłem stanowczo.
– Zapłacę ci, jeśli o to ci chodzi. Sulla dał wszystkim swoim żołnierzom gospodarstwa w Etrurii. Ja swoje sprzedałem… żaden byłby ze mnie rolnik. Ale do dzisiaj zostało mi trochę srebra. Mogę dać ci niezłą sumkę, jeśli mi pomożesz.
– A jak miałbym ci pomóc? Skoro masz problem z lemurami, poszukaj porady u kapłana albo augura.
– Szukałem, wierz mi! Co wiosnę, podczas majowych Lemuraliów biorę udział w procesji dla odstraszania złych duchów. Wypowiadam modły, rzucam czarną fasolę przez ramię. Kto wie, może to pomaga, bo jakoś wiosną lemury nigdy mnie nie nawiedzają i latem też mam z nimi spokój. Ale gdy tylko liście zwiędną i spadną z drzew, natychmiast tu są. Chcą mnie doprowadzić do szaleństwa!
– Obywatelu, nie mogę…
– Czuję w głowie rzucane przez nie złe uroki.
– Słuchaj, ja naprawdę muszę już iść…
– Błagam! – wyszeptał. – Kiedyś byłem dzielnym żołnierzem, niczego się nie bałem. Zabiłem wielu ludzi, walcząc za Rzym pod rozkazami Sulli. Brodziłem po pas w rzekach krwi i nigdy nie okazałem słabości. Nikt mi nie był straszny. A teraz… – Na twarzy odmalowała mu się taka nienawiść do samego siebie, że musiałem się odwrócić. – Pomóż mi! – prosił.
– Może kiedy będę wracał…
Uśmiechnął się żałośnie jak skazaniec, któremu zawieszono wykonanie kary.
Читать дальше