– Jeżeli nie ma prawie żadnych akt – Mock był zirytowany – to gdzie mogę znaleźć jakiekolwiek informacje o tych miejscach czy budynkach? Gdzie pan by ich szukał, jako historyk?
– Drogi panie radco – Hartner na próżno starał się ukryć zniecierpliwienie – przede wszystkim jestem badaczem języków semickich…
– Niech pan się ze mną nie droczy, dyrektorze – Mock bardzo cenił sobie skromność Hartnera, niezbyt częstą wśród uczonych, którzy nie byli czynnymi wykładowcami i nie mogli weryfikować płodów swoich myśli na wykładach w krzyżowym ogniu studenckich pytań. – Jako człowiek, który odebrał solidne wykształcenie klasyczne w minionym wieku, prawdziwym saeculum historicum [16] , wie pan, że traktuję pana raczej jako polihistora, historyka w Herodotowym znaczeniu…
– Bardzo mi miło – niecierpliwość Hartnera zaczynała wygasać. – Spróbuję panu odpowiedzieć na to pytanie, ale musi pan kilka spraw uściślić. Co to znaczy „informacje o miejscach”? Szczupła ilość akt nie zwalnia nas od obowiązku ich wnikliwego przestudiowania. A więc najpierw stare akta. Potem należy rozpocząć poszukiwania rzeczowe. Jak w indeksie rzeczowym czy terminologicznym w podręczniku. Ale czego mamy szukać? Czy panu chodzi o jakieś legendy dotyczące tych miejsc? Czy o właścicieli tych budynków? A może o ich mieszkańców? Czego pan szuka w tych miejscach?
– Jeszcze do niedawna myślałem, że w aktach szukam zbrodni, która miałaby być przypomniana po latach – tego samego dnia miesiąca, kiedy jej dokonano. Morderca, zabijając niewinnych ludzi, chce, abyśmy odnowili jakieś stare śledztwo i znaleźli zbrodniarza sprzed lat. Ale o żadnej zbrodni w dwu pierwszych miejscach – historii trzeciego jeszcze nie zbadałem – nie ma w archiwaliach nawet wzmianki. Zatem upada hipoteza przypomnienia po latach.
– Tak… – przerwał Hartner i zamarzył o obiedzie: rolada, czerwona kapusta i kartoflane kluski. – Zbrodnia jako wymuszenie odnowienia śledztwa w sprawie zbrodni sprzed wieków… Brzmi to rzeczywiście mało prawdopodobnie…
Mock poczuł jednocześnie i senność, i niezidentyfikowany niepokój. Po chwili ruszyła machina skojarzeń. Niepokój wiązał się z gimnazjum, z Sophie i z wyrazami „odnowienie” i „zbrodnia”. Zastanawiał się gorączkowo, czy myślał o Sophie, kiedy przechodził lub przejeżdżał koło jakiejś szkoły. Po kilku sekundach zobaczył wczorajszy obraz: słup z ogłoszeniami koło Gimnazjum św. Elżbiety.
Ojciec duchowy książę Aleksiej von Orloff udowadnia rychłe nadejście Antychrysta. „Ma rację ten ojciec duchowy – pomyślał Mock – odnawiają się zbrodnie i kataklizmy. Mnie znów porzuciła kobieta, Smolorz znów zaczął pić”.
Mock zobaczył siebie wychodzącego z kwiaciarni. U małego gazeciarza kupił „Breslauer Neueste Nachrichten”. Na jednej ze stron ogłoszeniowych jego wzrok przykuł niezwykły rysunek. Mandala, koło przemian, otaczała ponurego starca z wzniesionym do góry palcem. „Ojciec duchowy książę Aleksiej von Orloff udowadnia, że koniec świata jest bliski. Oto następuje kolejny obrót Koła Historii – powtarzają się zbrodnie i kataklizmy sprzed wieków. Zapraszamy na wykład mędrca z Sepulchrum Mundi. Niedziela 27 listopada, Grünstrasse 14-16”.
Mock usłyszał ponownie głos Hartnera: „Zbrodnia jako wymuszenie odnowienia śledztwa w sprawie zbrodni sprzed wieków… Brzmi to rzeczywiście mało prawdopodobnie…” Mock spojrzał ponuro na Hartnera. Już wiedział, po co tu przyszedł. Dyrektor w ułamku sekundy zorientował się, że marzenia o upragnionym obiedzie dzisiaj mogą się nie ziścić.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
Ołówek ze złotym okuciem szybko poruszał się po prążkowanych kartkach notesu. Hartner zapisał ostatnie polecenie Mocka.
– To wszystko? – zapytał bez entuzjazmu, delektując się w myślach wyborną roladą.
– Tak – Mock wyjął podobny notes, notes podróżników i policjantów: czarny, obwiązany gumką, z wąskim parcianym paskiem, do którego przywiązany był ołówek. – O jeszcze jedno chciałbym pana prosić, dyrektorze. Proszę wobec personelu nie wymieniać mojego nazwiska ani stanowiska. Zachowanie incognito to najlepsze rozwiązanie w sytuacji, kiedy…
– Nie musi mi się pan tłumaczyć – powiedział cicho Hartner, przeżuwając w wyobraźni chrupiącą od skwarków kluskę pokrytą sosem i gęstwiną czerwonej kapusty.
– Proszę zrozumieć – Mock napisał w notesie nagłówek „Morderca z kalendarza”. – Jest mi bardzo niezręcznie wydawać panu polecenia.
– Drogi radco – po „sprawie czterech marynarzy” może pan mi do końca życia wydawać polecenia.
– Tak – ołówek trafił między zęby Mocka. – A zatem zgadza się pan, bym siedział dzisiaj w pana gabinecie i pracował wraz z nim choćby do rana?
– Pod jednym warunkiem…
– Tak?
– Że pozwoli się pan zaprosić teraz na obiad… Oczywiście, najpierw wydam odpowiednie polecenia swoim pracownikom.
Mock uśmiechnął się, skinął głową, podniósł się ciężko i usiadł za zgrabnym, dziewiętnastowiecznym sekretarzykiem, gdzie zwykle rano sekretarka Hartnera zapisywała dzienne dyspozycje szefa. Hartner postawił przed nim telefon i otworzył drzwi do sekretariatu.
– Panno Hamann – zwrócił się do sekretarki i wskazał ręką na Mocka. – Pan profesor jest moim współpracownikiem i przyjacielem. Przez kilka najbliższych godzin, a może dni będziemy pracować wspólnie nad paroma kwestiami naukowymi. Mój gabinet jest jego gabinetem, a wszystkie jego polecenia – moimi.
Panna Hamann kiwnęła głową i uśmiechnęła się do Mocka. Taki sam uśmiech jak u Sophie, lecz inny kolor włosów. Mock wykręcił numer do Meinerera i – zanim Hartner zamknął drzwi – jednym spojrzeniem objął smukłą kibić i wydatny biust panny Hamann, a dźwięcząca mu jeszcze w uszach fraza dyrektora „wszystkie jego polecenia” uruchomiła wyobraźnię i podsunęła przed oczy nieprzyzwoite i dzikie sceny z nim samym i z panną Hamann w rolach głównych.
– Meinerer – mruknął Mock, kiedy usłyszał charakterystyczny falset swojego podwładnego. – Proszę przyjść do Biblioteki Uniwersyteckiej na Sandstrasse. U sekretarki dyrektora Hartnera, panny Hamann, czekać będzie na pana kartonowa teczka z nazwiskiem adresata. Zaniesie ją pan do hotelu „Königshof” na Claasenstrasse. Niezależnie od tego, jakie otrzymał pan zadania od Mühlhausa, rozkaz śledzenia Erwina jest wciąż w mocy. Za godzinę mój bratanek powinien kończyć lekcje. Jest tam gdzieś koło pana Reinert? Nie? To proszę go znaleźć.
Otrzymawszy szybkie zapewnienie posłuszeństwa ze strony Meinerera, Mock czekał na zgłoszenie się Reinerta.
– Proszę poprosić do mnie doktora Smetanę – zza zamkniętych drzwi brzmiał mocno baryton Hartnera. – Niech przyniesie ze sobą rejestr wypożyczeń.
– Reinert, dobrze, że pan jest – Mock patrzył na notatki sporządzone swym pochyłym pismem. – Niech pan nie odstępuje na krok księcia Aleksieja von Orloffa. Nie wie pan, kto to jest? Nie mam czasu teraz panu tłumaczyć. Informację o nim znajdzie pan na każdym słupie ogłoszeniowym i w każdej gazecie, a z pewnością w „Breslauer Neueste Nachrichten” z dnia, kiedy znaleźliśmy zamurowanego Gelfrerta. Pana zmiennikiem będzie Kleinfeld.
– Niech Specht z działu katalogowania – zahuczał głos Hartnera – przyniesie skrzynki katalogowe z hasłami „Wrocław”, „Kryminalistyka”, „Śląsk”. Dobrze, powtórzę: „Wrocław”, „Kryminalistyka”, „Śląsk”. Niech pani umówi mnie na rozmowę telefoniczną z dyrektorem Biblioteki Miejskiej Theodorem Steinem. Tak, doktor Theodor Stein. Po południu, wieczorem… wszystko jedno.
Читать дальше