Völlinger wypił ostatnie krople wina i zaczął mocować się z parasolem. Mock wiedział, że pytanie, które chciał zadać, może skompromitować jego inteligencję, lecz nie mógł się od tego powstrzymać.
– Czy pan potrafi wyjaśnić swój lęk przed tym domem? – zapytał, oczekując ze strony astrologa jakiejś kpiny, wyrazów ubolewania, a, w najlepszym razie, powtórzenia kwestii o bezskuteczności autohipnozy. To, co usłyszał, wprawiło go w zdumienie.
– Tak, potrafię to wyjaśnić metempsychozą, czyli wędrówką dusz. Prawdopodobnie moja dusza zamknięta była w ciele człowieka, który spadł z tej kamienicy. Moje koszmary to wspomnienia z poprzedniego wcielenia.
Völlinger włożył kapelusz i zaczął zapinać płaszcz.
– Chyba mnie pan okłamuje, Völlinger – ton głosu Mocka był równie przyjazny jak syrena fabryki wzywająca robotników na pierwszą zmianę. – Nie znam się na reinkarnacji, natomiast doskonale wiem, kiedy ktoś usiłuje coś przemilczeć. Latem, zdaje się w lipcu, graliśmy w brydża u Schaala. Pan, jacyś dwaj pańscy znajomi – dziennikarz i profesor gimnazjalny – i ja. Siedzieliśmy wówczas przy tym samym stoliku co dzisiaj, pod oknem, i nie miał pan wtedy żadnych napadów lęku. Przypominam sobie doskonale te trzy bez atu, które pan psychologicznie rozegrał. Nie miał pan zatrzymania treflowego i po jakimś dość przyjaznym wiście zagrał pan właśnie trefla. Przeciwnicy wzięli i – nie chcąc grać w longer, który pan niby wyrabiał – poszli bokiem, i pozwolili nam ugrać ten chory kontrakt. Pamięta pan to znakomite psychologiczne zagranie?
– Słusznie, tak było – przytaknął zakłopotany Völlinger. Zdjął melonik i zaczął się nim wachlować. – Rzeczywiście… Wie pan co? Może zaaferowany grą nie spojrzałem w okno… Po prostu…
– Po prostu chciał pan dzisiaj ze mnie zrobić jelenia, Völlinger – Mock uśmiechnął się drwiąco. – I to po tylu latach znajomości, wspólnych szlemów i wpadek…
– Proszę mi uwierzyć! – krzyknął astrolog. – Nie kłamię, nie wymyślam wymówek ex post! Zawołajmy Ebnera i Domagallę i zagrajmy tutaj, przy tym stoliku. Zobaczy pan, że będę grał bez popełniania grubszych błędów. Nie wiem, do jasnej cholery, dlaczego w lipcu nie bałem się tego domu, a dziś tak… że nie odróżniałem honoru od blotki. Może dlatego, że jesienią jestem bardziej rozstrojony, wpadam w melancholię…
Völlinger, nie czekając na reakcję Mocka, wstał, kiwnął mu głową, otworzył drzwi szynku i wszedł w wichurę, deszcz i mgłę, która powoli spowijała melancholijne miasto.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU
Smugi papierosowego dymu obracały się powoli w słupie światła padającego z projektora. Na ekranie najpierw pojawił się napis „Rozstrzeliwanie szpiegów rosyjskich”, a potem rząd ludzi w białych rubaszkach. Wszyscy mieli związane ręce. Biegli, podrygując nogami w przyspieszonym tempie. W podobnym rytmie poruszali się żołnierze w pikelhaubach. Popychali więźniów kolbami w stronę niskiej chaty krytej słomą. Więźniowie nie zdążyli się ustawić pod ścianą, kiedy wykwitły dymy wystrzałów. Żaden z rozstrzeliwanych nie padł na twarz ani na plecy. Wszyscy składali się jak marionetki, którym nagle przecięto sznurki. Nastąpiło zbliżenie. Jeden z żołnierzy podszedł do zabitego, schylił się, podniósł głowę trupa i włożył mu do ust zapalonego papierosa. Młody brunet rozparty wygodnie w fotelu przed projektorem wybuchnął śmiechem. Siedzący obok niego starzec ze sterczącą brodą nie zawtórował mu.
– Śmieszy to pana, baronie? – zapytał starzec.
– A pana nie, książę? – baron patrzył uważnie w przestrzelone oko trupa. – Może dlatego, że zabitymi są pańscy rodacy? Jeżeli tak, to przepraszam.
– Myli się pan – odpowiedział książę. – To jest kolejna zbrodnia, która już kiedyś była. Pokazuję ją panu baronowi po to, aby go przekonać…
– Ja nie wierzę w pańską teorię. Ona mnie po prostu bawi. Bawią mnie też pańskie filmiki. Dzięki panu się nie nudzę… A pan – baron zwrócił się do trzeciego siedzącego w pokoju mężczyzny, który z przejęciem wpatrywał się w ekran, zaciskając z całej siły mocne, kościste palce – a pan, doktorze, czy pan jako znakomity historyk wierzy w tę teorię… Czy może pan na jej poparcie dorzucić jakieś argumenty?
– Podobnie jak pan, baronie, mam do niej stosunek emocjonalny – odparł zagadnięty. – Pana ona bawi, mnie – przeraża. Nie jestem teraz historykiem, jestem wyznawcą…
Miłośnicy niemego kina nie zwrócili uwagi na ciche kroki wytłumione przez gruby dywan. Baron drgnął dopiero wtedy, gdy zobaczył przed swoim nosem aparat telefoniczny. Jedna wielka dłoń dzierżyła widełki, druga – słuchawkę.
– Hallo? – baron zaakcentował ostatnią sylabę. Projektor, wyłączony przez osobnika o wielkich dłoniach, przestał terkotać, dzięki czemu głos kobiety dobiegał wyraźnie ze słuchawki. Nie na tyle jednak, by odprężony wyszukanymi rozrywkami mózg mógł wszystko dobrze zarejestrować.
– Proszę powtórzyć – mruknął. – Kurt Smolorz, tak? Proszę się niczym nie martwić.
Odłożył słuchawkę i spojrzał uważnie na łysą głowę i wielkie wąsy atlety ubranego w trykotowy kostium.
– Słyszałeś, Moritz? Policjant Kurt Smolorz, krępy, silnie zbudowany, rudawy.
– Słyszałem wszystko, panie baronie – zameldował Moritz. – I wiem, co mam robić.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA SZÓSTA PO POŁUDNIU
Zafrasowany barman z gospody Petruskego postawił przed Mockiem talerz z grubymi plastrami przysmażonego boczku. Kiedy Mock wskazał palcem na swój pusty kufel, zrobił on minę człowieka, któremu ktoś bardzo dokucza. Mock postanowił jeszcze bardziej go skrzywdzić i zażądał chleba i chrzanu. Barmana ogarnął ból istnienia.
Mock odczuwał działanie alkoholu i złość wyzierającą z oczu nędznie ubranych pijaków tłoczących się przy stołach i pod ścianami. Najsympatyczniejszym człowiekiem w lokalu wydał się Mockowi niewidomy akordeonista, który wygrywał jakąś sentymentalną melodię. Gdyby nie był ślepcem, patrzyłby na Mocka równie przyjaźnie jak robotnicy budowlani, furmani, fiakrzy i bandyci wypełniający knajpę.
Mock oderwał oczy od współbraci w alkoholowej niedoli i zabrał się do jedzenia. Najpierw ozdobił plastry boczku górkami chrzanu, następnie ugniótł i uformował za pomocą noża ostrą maź, po czym z lekkim westchnieniem pochłonął podwędzone i przypieczone mięso, zagryzając je czarnym razowym chlebem. Piwo od Haasego spłukało zdecydowany smak chrzanu i wędzonki.
Wodząc po knajpie przekrwionymi oczyma, słuchał przekleństw i złorzeczeń. Przodowali w nich zwłaszcza bezrobotni i rozgoryczeni na cały świat robotnicy. Nagle do lamentów dołączył się jakiś rzeźnik, żaląc się na kapitalistów wyzyskiwaczy, którzy nijak nie chcieli docenić jego rzadkiej umiejętności odcinania jednym cięciem krowiej głowy od tułowia.
Mocka olśniło: kolacja była niesmaczna nie dlatego, że składało się na nią podłe i źle przyrządzone żarcie, lecz dlatego, że jego usta zakwasiła zgaga niespełnionego obowiązku. Wypowiedź bezrobotnego rzeźnika znaczyła dla niego tyle, co łajanie Mühlhausa: była znakiem i ponagleniem.
Wypluł na klepisko gorycz wypełniającą usta, wyjął policyjny notes i wieczne pióro i zabrał się do pracy, nie przejmując się lekkim rauszem ani bywalcami lokalu, którzy nie mieli już żadnych wątpliwości co do tego, jaki zawód wykonuje ten elegancki, krępy brunet o gęstych falujących włosach.
Читать дальше