WROCŁAW, TEGOŻ 8 LIPCA 1934 ROKU.
KWADRANS PO SIÓDMEJ WIECZOREM
Szofer Mocka Heinz Staub zahamował łagodnie i zaparkował adlera na podjeździe pod Dworcem Głównym. Odwrócił się i spojrzał pytająco na swojego szefa.
– Proszę chwilę zaczekać, Heinz. Jeszcze nie wysiadamy – Mock wyjął z portfela kopertę. Rozłożył list zapisany drobnym, nierównym pismem. Po raz kolejny uważnie go przeczytał:
„Drogi panie Anwaldt!
Chcę, aby pan na początku swojego śledztwa miał pełną jasność co do przebiegu mojego. Oświadczam, że nigdy nie wierzyłem w winę Friedldndera. Nie wierzyło w nią również gestapo. Jednak i mnie, i gestapo Friedldnder-morderca był bardzo potrzebny. Mnie oskarżenie Żyda pomogło w karierze, gestapo wykorzystało go w swojej propagandzie. To gestapo uczyniło z Friedldndera kozła ofiarnego. Jednak chciałbym tu polemizować z pańskim rozumowaniem: „Kto wrobił Friedldndera – jest mordercą”. To nie gestapo stoi za śmiercią baronówny. Owszem, nieżyjący już Hauptsturmfuhrer SA Walter Piontek skwapliwie wykorzystał trop podsunięty przez barona Wilhelma von Köpperlingka (który – nawiasem mówiąc – ma wielu przyjaciół w gestapo), lecz byłoby nonsensem twierdzić, że tajna policja dopuściła się tej zbrodni po to, aby zniszczyć nikomu nie znanego handlarza, a następnie całą sprawę wykorzystać w celach propagandowych. Gestapo raczej dokonałoby jakiejś ewidentnej prowokacji, aby usprawiedliwić szeroko zakrojony pogrom Żydów. Tutaj najwłaściwszą osobą byłby jakiś hitlerowski dygnitarz, a nie baronówna. To, że za zbrodnią nie kryje się gestapo, nie znaczy jednak, że ludziom z tej instytucji może podobać się jakiekolwiek śledztwo w tej sprawie. Jeżeli ktoś znajdzie prawdziwych morderców, wówczas cała ogromna akcja propagandowa zostanie w angielskich czy francuskich gazetach całkowicie ośmieszona. Ostrzegam pana przed tymi ludźmi – są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa. Gdyby – Boże broń – znalazł się pan na gestapo, proszę uparcie twierdzić, że jest pan agentem Abwehry rozpracowującym siatkę polskiego wywiadu we Wrocławiu. Ten list jest dowodem zaufania z mojej strony. Najlepszym dowodem zaufania z pana strony będzie zniszczenie go.
Z poważaniem Eberhard Mock
P.S. Wyjeżdżam na urlop do Sopotu. Podczas mojej nieobecności służbowy adler jest do pańskiej dyspozycji”.
Mock schował list do koperty i wręczył go szoferowi. Wyszedł z auta i starał się zaczerpnąć tchu. Rozgrzane powietrze porażało płuca. Trotuar i mury dworca oddawały ciepło upalnego dnia.
Gdzieś daleko za miastem ginęły nikłe zapowiedzi burzy. Dyrektor policji otarł czoło chustką i ruszył w stronę wejścia ignorując zalotne uśmiechy prostytutek. Heinz Staub dźwigał za nim dwie walizy. Gdy Mock zbliżał się do właściwego peronu, ktoś podszedł do niego szybkim krokiem i ujął go za łokieć. Baron von der Malten mimo upału ubrany był w elegancki, wełniany garnitur w srebrne paski.
– Czy mogę cię, Eberhardzie, odprowadzić do pociągu?
Mock skinął głową i nie zapanował nad swoją twarzą: wyrażała ona mieszaninę zdumienia i niechęci. Von der Malten nie zauważył tego i szedł w milczeniu obok Mocka. Ad infinitum starał się odwlec pytanie, które musiał zadać Mockowi. Zatrzymali się przed wagonem pierwszej klasy. Szofer wniósł do przedziału ciężkie walizy, konduktor dawał znak podróżnym, aby wsiadali do pociągu.
Baron chwycił w obie dłonie twarz Mocka i przyciągnął go ku sobie, jakby chciał go pocałować, lecz zamiast pocałunku zadał pytanie. Natychmiast zasłonił uszy, aby nie usłyszeć twierdzącej odpowiedzi.
– Eberhardzie, czy powiedziałeś Anwaldtowi, że zabiłem tego nieszczęśnika Friedlandera?
Mock triumfował. Heinz Staub wyszedł z wagonu, oznajmiając, że pociąg już odjeżdża, Mock uśmiechał się, baron zaciskał powieki i zasłaniał uszy, konduktor uprzejmie zapraszał, policyjny dygnitarz oderwał dłonie barona od jego uszu.
– Jeszcze nie powiedziałem…
– Błagam cię, nie rób tego!
Konduktor się niecierpliwił, Staub nalegał, baron patrzył z błagalną furią, Mock uśmiechał się, spod lokomotywy buchnęły kłęby pary. Mock wszedł do przedziału i krzyknął przez okno:
– Nie powiem, jeżeli dowiem się, dlaczego tak ci na tym zależy.
Pociąg ruszał powoli, konduktor zatrzasnął drzwi, Staub machał ręką na pożegnanie, von der Malten uwiesił się na oknie i donośnym głosem wypowiedział cztery słowa. Mock opadł zdumiony na poduszki kanapy, baron odskoczył od okna, pociąg nabierał pędu, konduktor ze zgrozą kiwał głową, Staub schodził po schodach, żebrak ciągnął barona za rękaw marynarki („szanowny pan omal nie wpadł pod kola”), baron stał wyprostowany ocierając się prawie o pociąg, a Mock siedział nieruchomo w przedziale i wciąż powtarzał sobie, że to, co usłyszał, nie jest Freudowskim złudzeniem.
WROCŁAW, TEGOŻ 8 LIPCA 1934 ROKU.
TRZY KWADRANSE NA ÓSMĄ WIECZOREM
Maass siedział w swym trzypokojowym apartamencie przy Tauentzienstrasse 23, słuchał trzeszczącej płyty patefonowej i rekonstruował ze słuchu hebrajskie słowa. Z pasją maczał stalówkę w pękatym kałamarzu i nanosił na papier dziwne pochyłe znaki. Zapamiętał się w tej pracy. Nie mógł darować sobie żadnego wahania, żadnej wątpliwości. Dzwonek u drzwi boleśnie oderwał jego uwagę od języka Biblii. Zgasił światło i postanowił nie otwierać. Usłyszał chrzęst klucza w zamku. (To pewnie ciekawski właściciel kamienicy. Przypuszcza, że mnie nie ma w domu i chce się trochę rozejrzeć). Wstał i ruszył z wściekłością do przedpokoju, gdzie – jak przypuszczał – zobaczy chytrego śledziennika, z którym zdążył się pokłócić na temat komornego już pierwszego dnia. Maass wprawdzie nie płacił za wynajęcie ani feniga z własnej kieszeni, ale dla zasady wytknął kamienicznikowi zdzierstwo.
Ci, których ujrzał, również nie przypadli mu do gustu. W przedpokoju oprócz przerażonego właściciela domu stało trzech mężczyzn w mundurach SS. Wszyscy trzej szczerzyli do niego zęby. Ale Maassowi wcale nie było do śmiechu.
WROCŁAW, TEGOŻ 8 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Wracając dorożką do swojego mieszkania, Anwaldt położył się na siedzeniu i z lękiem obserwował szczyty kamienic. Wydawało mu się, że równoległe linie przeciwległych dachów łączą się ze sobą i zamykają nad nim falującym sufitem. Zamknął oczy i powtarzał przez chwilę w myślach: „Jestem normalny, nic mi nie jest”. Jakby zaprzeczając temu wyznaniu podpłynął mu pod oczy obraz Chaima Soutine’a „Wygnane dzieci”. Chłopiec w krótkich spodenkach pokazywał coś ręką dziewczynce ze zdeformowaną nogą. Ledwo szła, trzymając się kurczowo ręki towarzysza. Żółta ścieżka przecinała w perspektywie granat sklepienia niebieskiego i stykała się z natarczywą zielenią lasu. Na łące pękały czerwone wrzody kwiatów.
Anwaldt gwałtownie otworzył oczy i zobaczył wielką, brodatą, ogorzałą twarz dorożkarza patrzącego podejrzliwie na swego pasażera.
– Jesteśmy na Zietenstrasse.
Anwaldt klepnął rubasznie fiakra po ramieniu. (Jestem normalny, nic mi nie jest). Roześmiał się szeroko:
– A macie wy w tym mieście jakiś dobry burdel? Ale musi być, rozumiecie, pierwsza klasa. Dziewuchy z zadami jak kobyły. Takie lubię.
Fiakier zmrużył oko, wyjął z zanadrza niewielką wizytówkę i wręczył pasażerowi: – Tam szanowny pan znajdzie wszystkie kobity, jakie pan chce.
Читать дальше