– Nie przyszedł… – powtórzył Mock w zamyśleniu.
– A teraz słuchaj uważnie. Spotkanie tego hrabiego z Klementyną Nowoziemską nastąpiło 30 sierpnia 1936 roku… I tegoż popołudnia miał się on spotkać z Marią Szynok. Mówi ci coś ta data?
– To wtedy znaleziono ją pogryzioną?
– Tak! – Popielski uderzył ręką w stół, aż rozlało się piwo – To on, Ebi! On przyszedł na to spotkanie, lecz nie wszedł do biura. Poczekał, aż z niego wyjdzie ta dziewczyna. I poszedł za nią. A ona może płakała, bo była zawiedziona, że nie zjawił się na spotkanie. Szła, nic nie widząc z powodu łez, a w swej nędznej torebce nadaremnie nosiła ałun, który miał przywrócić jej utracone dziewictwo. A to monstrum szło za nią… I gdzieś ją dopadło…
Podeszła kelnerka i rozstawiła przed nimi talerze. Przerwali rozmowę, lecz nie odrywali od siebie wzroku. Nie interesowała ich sztywna i przyrumieniona skórka, która lekko odstawała od różowego, wilgotnego mięsa, ani białe pryzmy klusek śląskich, ani małe kopce grochu i czerwonej, gęstej, parującej kapusty. Żaden z nich nie spojrzał nawet na kelnerkę, która nie odchodziła od stołu i patrzyła na nich wyczekująco.
– Czego ona chce? – Mock nie wytrzymał. – Napiwku? Daj jej, Eduardzie, bo ja nie mam drobnych!
– Nie chodzi o napiwek – odpowiedziała kelnerka po niemiecku, a jej twarz wyrażała oburzenie. – Dowiedziałam się o to, o co pan prosił – do Popielskiego zwróciła się już po polsku. – Właśnie przyszedł mój kolega, który obsługiwał wtedy tego brzydkiego pana.
– Może go pani zawołać? – Popielski wręczył jej pięćdziesiąt groszy napiwku.
– Helmut! – zawołała. – A pódź sam, synek!
– O co tu chodzi? – Mock nabił kluskę na widelec i zastygł. – Widziałem, że o czymś z nią długo konferowałeś, kiedy tu wchodziliśmy… Myślałem, że pytałeś o wolny stolik… Może mi wytłumaczysz w końcu…
Popielski przeniósł wzrok na kelnera Helmuta, który zbliżył się do ich stolika. Był to barczysty młodzieniec o twarzy ze śladami po ospie.
– Służę szanownemu panu. – Stanął obok nich w przepisowej pozie.
– Niech się pan napije, panie Helmucie, za moje zdrowie. – Popielski jemu też wręczył pięćdziesiąt groszy. -Możemy mówić po niemiecku?
– Mówić tak, napić nie – kelner wydukał po niemiecku, rozejrzał się po sali, lecz schował monetę do kieszeni. – Teraz nie mogę pić.
– A kto mówi, że teraz? – Popielski odkroił gruby plaster golonki i przesunął po nim nożem, zostawiając gruby nalot chrzanu. – Napije się pan później, a teraz to nam pan coś powie. Pańska koleżanka wspomniała, że pół roku temu był u państwa klient o odrażającej urodzie. A pan go obsługiwał… To może być bardzo ważne, ten człowiek może być niebezpiecznym mordercą – ostatnie słowa Popielski wypowiedział prawie szeptem, pokazując kelnerowi policyjną odznakę. – Może jest pan w posiadaniu niezwykle cennych informacji. Zechce pan nam je przekazać?
– Nie rozumiem jednego słowa. „Odrażający”? – Helmut był najwyraźniej zaaferowany.
– Brzydki jak małpa – wtrącił się Mock.
– Pamiętam go. – Kelner rozpromienił się. – Był rzeczywiście brzydki jak małpa i zabrudził całą serwetę… Coś na niej pisał… Zwróciłem mu uwagę. Przeprosił i nawet zapłacił za pranie. To wszystko, co pamiętam.
– Ejże, panie starszy – Popielski uśmiechnął się przyjaźnie – na pewno pan pamięta o wiele więcej… Niechże pan z nami usiądzie, napije się piwka albo wódeczki…
– Nie mogę przysiadać się do gości. – Helmut znów obejrzał się w stronę baru.
– Co zamówił ten klient? – zapytał Mock.
– Nie wiem, ale chyba to, co na ogół. Kluski śląskie i roladę. A potem poszedł. Więcej nie pamiętam. To było tak dawno…
– A co pisał na tej serwecie, pamięta pan? – Popielski podniósł do ust trzęsąca się skórkę, zbrązowiałą od musztardy.
– Nie, nie pamiętam. Zapisał całą serwetę. Nie do użytku.
– No co? List? Jakieś słowa? – Mock w odróżnieniu od Popielskiego nie przełknął ani kęsa.
– A gdzie tam! – Helmut potarł się w czoło. – Nie, on coś obliczał. Pisał liczby! I to atramentem! Serweta się nie chciała sprać!
– I pewnie ją wyrzuciliście? – zapytał Mock z rezygnacją w głosie.
– No tak. Co było robić? Przepraszam, ale muszę do gości.
Helmut ukłonił się i odszedł. Mock westchnął, zjadł kluskę, a potem wbił widelec w golonkę. Nie zdążył jejjednak podnieść do ust. Jego przedramię Popielski mocno przycisnął do stołu. Był cały napięty. Niemiec przyglądał mu się z otwartymi ustami, w których nie dane było zniknąć kawałkowi mięsa. Z golonki spływał teraz tłuszcz i kapał na obrus.
– Przyjechał tu z daleka, powtarzam „z daleka”, fałszywy hrabia, spotkał się matroną Nowoziemską, która poleciła mu ten lokal, powypisywał jakieś liczby na serwecie – Popielski przyciskał rękę Mocka do stołu, a żyły nabrzmiewały na jego czole – i w przerwie pogryzł Marię Szynok. A dwie pierwsze pogryzione ofiary znaleziono w okolicy Lwowa. Wiesz, jaka jest europejska stolica matematyki?
– Co to ma do rzeczy?
– Wiesz czy nie wiesz?
– No nie wiem… Chyba Getynga. Albo Paryż, Berlin?
– Nie, mój drogi – w głosie Popielskiego zabrzmiała duma. – Lwów. Właśnie moje miasto.
– Wiem, co chcesz powiedzieć. Że Minotaur jest matematykiem, który kreślił na serwecie wzory. A w liście do biura matrymonialnego pisał, że przyjedzie z daleka. Połączyłeś te dwa fakty. Ale przecież równie dobrze mógł być człowiekiem interesu i mieszkańcem Warszawy, który w wolnej chwili podlicza zyski… Wasza stolica też jest chyba daleko. I daj mi w końcu zjeść tę golonkę, do jasnej cholery!
– Wiesz, że we Lwowie jest słynna kawiarnia „Szkocka”, gdzie spotykają się matematycy? – Popielski puścił przedramię Mocka. – I wiesz, że przez całe lata pisali oni tam na serwetach albo po blacie stolika tak jak ten fałszywy hrabia? Może on też tam bywał i ten nawyk mu został?
– No może… – Mock żuł ze smakiem kęs golonki. – Rozumiem, że chcesz wracać do swojego miasta… I nie masz ochoty tłumaczyć się przed tym komisarzem Holewą, czy jak mu tam… Ale to tylko dwie informacje i twoja intuicja. I z tego powodu mamy wracać? Przecież tu jeszcze mamy wiele do roboty. Na przykład wypytać sąsiadów tej dziewczyny…
– Powiedziałeś, że połączyłem przypadkowo dwie informacje. Ale jest jeszcze fakt trzeci i najważniejszy. Powinienem od niego zacząć. To dlatego pojedziemy najbliższym pociągiem do Lwowa. Wiesz, jak się nazywa nasz hrabia? Jak się przedstawił w liście? „Hrabia Hugo Dionizy von Banach”. A wiesz, kim są profesor Hugo Dionizy Steinhaus i profesor Stefan Banach?
– Nie.
– Właśnie tak! – Popielski starannie ułożył resztki kapusty na ocalałych kawałkach golonki. – Są lwowskimi matematykami i bywalcami tej knajpy, gdzie się pisze po serwetach. Jedźmy, wstąpimy jeszcze na chwilę do „Matrimonium” i może tam zdobędziemy inne wiadomości. Żałuję, że nie wypytaliśmy pani Nowoziemskiej o akcent tego goryla, bo jestem pewien, że ta spostrzegawcza kobieta zauważyła w nim jakieś lwowskie osobliwości.
Katowice, poniedziałek 1 lutego 1937 roku,
godzina druga po południu
Pani Klementyna Nowoziemska miała zwyczaj jeść obiad około drugiej w pobliskiej restauracji „Teatralna”. Zamykała wtedy biuro, a na jego drzwiach wywieszałainformację „Przerwa obiadowa. Biuro czynne od 15.30”. Tak też zrobiła i dzisiaj. Włożyła futro z soboli i mały kapelusik z kwiatkiem, umocowanym na fantazyjnej pętelce, po czym ruszyła ku drzwiom z torebką pod jedną pachą, z kartonową wywieszką – pod drugą. Drzwi się otworzyły. Stanął w nich niewysoki mężczyzna w płaszczu i kapeluszu oraz z laską.
Читать дальше