– Pierwszy człowiek, co po tylu miesiącach był dla mnie dobry – mówi Ambrosio. – A przecież mnie nie znał i nie miał po co być dobry. Złote serce ma ten czarnuch, mówię panu.
Paneras od lat pracował w rakami i kiedy się pokumali, zaprowadził go do administracji: nie, nie ma dla niego pracy. Ale w jakiś czas potem ten z administracji kazał go zawołać. Tylko że chciał od niego papierów: dowód, książeczka wojskowa, metryka urodzenia? Musiał coś zełgać: wszystko mi zginęło. A, to nie, bez papierów nie ma pracy. Co ty, nie bądź frajer, powiedział mu Paneras, kto teraz będzie pamiętał o furgonetce, zanieś mu papiery, co ci zależy. Ale on się bał, lepiej nie, Paneras, i ciągle łapał ukradkiem te różne drobne roboty. Właśnie wtedy pojechał w swoje rodzinne strony, do Chincha, paniczu, ostatni raz. Po co? A bo myślał, że sobie skombinuje inne papiery, że może go jakiś księżulek na nowo ochrzci i da dokumenty z innym nazwiskiem; no i jeszcze tak z ciekawości, żeby zobaczyć, jak tam teraz jest. Ale potem żałował. Wyszedł z Perlą wcześnie rano, razem z Pancrasem, pożegnali się na ulicy Drugiego Maja, Ambrosio poszedł przez Colmena aż do Parku Uniwersyteckiego. Sprawdził, jakie są ceny. Kupił bilet na autobus o dziesiątej, tak że miał czas, żeby się napić kawy z mlekiem i jeszcze się przespacerować. Oglądał wystawy w alei Iquitos, zastanawiał się, czy nie kupić sobie koszuli, żeby się w Chincha jakoś pokazać, niech wiedzą, że lepiej wygląda niż piętnaście lat temu. Ale zostało mu tylko sto solów, więc zrezygnował. Kupił tubkę cukierków miętowych i przez całą drogę czuł ich pachnący chłód na dziąsłach, w nosie, na podniebieniu. Tylko że go łaskotało w żołądku: co powiedzą na jego widok ci, co go tam pamiętają. Na pewno wszystko jest inaczej, jedni poumierali, inni się wyprowadzili, a miasteczko też musiało się zmienić, może go nie pozna. Ale jak tylko autobus stanął na Placu Broni, to chociaż wszystko okazało się mniejsze i jakby spłaszczone, jednak je rozpoznał: zapach powietrza, kolor ławek i dachów, trójkątne płyty chodnika przed kościołem. Było mu smutno i wstyd, mdliło go. Nie było tych wszystkich lat, nigdy nie wyjeżdżał z Chincha, tam za rogiem jest pewnie firma przewozowa, gdzie kiedyś zaczął pracować jako kierowca. Siedział na ławce, palił i patrzył. Tak, coś się przecież zmieniło: twarze. Z niepokojem przyglądał się mężczyznom i kobietom i serce mu zabiło, kiedy zobaczył z daleka zmęczoną, bosą postać w słomianym kapeluszu i kij, którym tamten po omacku stukał w chodnik: ślepy Rojas! Ale to nie był Rojas, tylko jakiś albinos, jeszcze całkiem młody, który przywlókł się i usiadł pod palmą. Wstał, ruszył przed siebie i kiedy dotarł do swojej dzielnicy, zobaczył, że wybrukowali kilka ulic i pobudowali małe domki z ogródkami, w których rosła nędzna trawa. Dalej, tam gdzie zaczynały się gospodarstwa przy drodze do Grocio Prado, teraz było pełno chat. Chodził zakurzonymi uliczkami i nie widział nikogo znajomego. Potem poszedł na cmentarz i myślał grób Murzynki musi być gdzieś niedaleko grobu Perpetua. Ale go nie znalazł, a nie śmiał zapytać stróża, gdzie ją pogrzebali. Wrócił do centrum, kiedy już było po sjeście, był rozczarowany, głodny i zapomniał o tym, że chciał się na nowo ochrzcić i wziąć nowe papiery. W restauracji „Moja Ojczyzna”, która teraz nazywała się „Zwycięstwo” i gdzie zamiast don Rómula usługiwały kobiety, zjadł befsztyk z cebulką; zajął stolik koło drzwi i przez cały czas patrzył na ulicę rozglądając się za jakąś znajomą twarzą: wszystkie były obce. Przypomniał sobie, co mu powiedział Trifulcio przed jego wyjazdem do Limy, tego wieczora, kiedy tak szli po ciemku przez miasto: jestem w Chincha i nie jestem, wszystko poznaję i nic nie poznaję. Teraz rozumiał, co tamten chciał mu powiedzieć. Pokręcił się jeszcze po ulicach: szkoła imienia José Pardo, szpital Św. Józefa, Teatr Miejski, trochę unowocześnili plac targowy. Wszystko takie same, tylko mniejsze, tylko spłaszczone, a ludzie całkiem inni: pożałował, że tam jeździł, paniczu, zabrał się do Limy tego samego wieczora i przysięgał sobie już tam nie wrócę. A jak się skończy z tą epidemią wścieklizny, to i z twoją pracą koniec, co, Ambrosio? Tak, paniczu. I co będzie robił? To co przedtem, jeszcze zanim urzędnik z administracji wezwał go przez Pancrasa i powiedział okey, przyjdź na parę dni do pomocy, nawet i bez papierów. Zawsze coś się złapie, jak nie tu, to gdzie indziej, a może za jakiś czas znowu będzie epidemia i znowu go wezwą, i tak to tu, to tam, no a później, ba, później to już mu pewnie przyjdzie umrzeć, no nie, paniczu?
***
*Apra (Alianza popular revolutionaria americana) – stowarzyszenie ludowo-rewolucyjne założone w Peru w 1930 r. przez Haya de la Torre.
*Quena (słowo z jęz. keczua) – flet indiański służący do akompaniowania w ludowych pieśniach i tańcach.