Ta niewielka chata, położona tak wysoko, tak daleko od drogi – i dosłownie wbudowana w górę – jest tak bardzo zakamuflowana, jakby została wybudowana specjalnie dla nas. Nikt nigdy nie byłby w stanie nas tam znaleźć. A nawet jeśli, nie mogliby dotrzeć w pobliże nas jakimkolwiek pojazdem. Musieliby wspinać się na piechotę, a mając tak dobry widok z chaty, dostrzegłabym ich z oddali całej mili.
Dom wyposażony jest również we własne źródło świeżej wody, strumyk, który przepływa tuż pod drzwiami wejściowymi. Nie musiałabym zostawiać Bree samej za każdym razem, kiedy idę się wykąpać lub wyprać nasze ubrania. I nie musiałabym nosić wiader z wodą z odległego jeziora, kiedy przygotowuję posiłek. Nie wspominając już o tym, że dzięki rozległym koronom drzew, byłybyśmy wystarczająco ukryte, by rozpalać ogień w kominku każdego wieczoru. Byłoby nam bezpieczniej i cieplej. Byłybyśmy w miejscu obfitującym w ryby i dziką zwierzynę – i wyposażonym w piwnicę pełną jedzenia. Jestem już zdecydowana. Zamierzam przeprowadzić się tu jutro razem z Bree.
Czuję, jakby zdjęto mi wielki ciężar z ramion. Czuję się jak nowo narodzona. Po raz pierwszy od niepamiętnego czasu nie czuję dokuczliwego głodu, nie czuję zimna przeszywającego ciało. Nawet wiatr zdaje się wiać w plecy, kiedy schodzę niżej, pomagając mi niejako. Wiem, że wszystko nareszcie odwróciło się na naszą korzyść. Po raz pierwszy, od kiedy sięgam pamięcią wiem, że teraz nam się uda.
Teraz przetrwamy.
Kiedy w końcu docieram do domu taty, jest już zmierzch, temperatura szybko spada, śnieg twardnieje, zaczyna skrzypieć pod stopami. Wychodzę z lasu i widzę przed sobą nasz dom usadowiony tak bardzo na widoku, przy drodze. Odczuwam ulgę widząc, że wszystko wygląda spokojnie, dokładnie tak samo, jak zostawiłam. Natychmiast sprawdzam śnieg w poszukiwaniu jakichś ludzkich śladów – czy też zwierzęcych – gdziekolwiek i nie znajduję żadnych.
Wewnątrz nie palą się żadne światła, ale to normalne. Zaniepokoiłabym się, gdyby było inaczej. Nie mamy prądu i światło oznaczałoby, że Bree zapaliła świece – a beze mnie nie zrobiłaby tego. Zatrzymuję się i nasłuchuję przez kilka sekund, ale panuje spokój. Żadnych odgłosów walki, żadnego wołania o pomoc, ani okrzyków powodowanych chorobą. Oddycham z ulgą.
Zawsze obawiam się, że wrócę i znajdę szeroko otwarte drzwi, rozbite okna, ślady wiodące do domu i że Bree została uprowadzona. Już kilka razy śnił mi się ten koszmar. Wówczas zawsze budzę się oblana potem i idę do drugiego pokoju upewnić się, że Bree tam jest. I zawsze jest, cała i zdrowa, a ja ganię samą siebie. Wiem, że powinnam przestać martwić się po tych wszystkich latach. Ale z jakiegoś powodu nie mogę otrząsnąć się z tego: za każdym razem, kiedy muszę zostawić Bree samą, odczuwam to jak nóź wbity w serce.
Wciąż mając się na baczności, zwracając uwagę na wszystko dokoła, lustruję nasz dom w przygasającym świetle dnia. Szczerze, ten dom od samego początku nie był miłym miejscem. Jako część typowego, górskiego rancza, dom przypomina prostokątne pudło bez jakiegokolwiek stylu, ozdobione tanim, winylowym deskowaniem wyglądającym staro od pierwszego dnia, a w tej chwili po prostu zbutwiałym. Okna są niewielkie, rzadko porozmieszczane i zrobione z taniego plastiku. Budynek wygląda jak wyjęty z kempingu. Mierząc około piętnaście stóp szerokości i trzydzieści stóp głębokości, dom powinien tak naprawdę być jednopokojowy, ale ktokolwiek go zbudował, w swej mądrości zaplanował tu dwie niewielkie sypialnie i jeszcze mniejszy salon.
Pamiętam, jak odwiedzałam go będąc dzieckiem, przed wojną, kiedy świat był jeszcze normalny. Tata, kiedy był w domu, przywoził nas tu na weekendy, by odetchnąć od miasta. Nie chciałam być niewdzięczna i zawsze przybierałam przed nim dobrą minę, ale w skrytości ducha nigdy nie podobało mi się tutaj. Miejsce to zawsze sprawiało wrażenie ciemnego i ciasnego i zalatywało stęchlizną. Jako dziecko, pamiętam, nie mogłam doczekać się, aż skończy się weekend, by uciec stąd jak najdalej. Pamiętam, że po cichu przyrzekałam sobie, iż nigdy tu nie wrócę, kiedy będę starsza.
Teraz, jak na ironię, jestem wdzięczna, ze mamy ten dom. Ocalił mi życie – i Bree również. Kiedy wybuchła wojna, musiałyśmy uciekać z miasta i nie miałyśmy wyboru. Gdyby nie to miejsce. Nie wiem, gdzie byśmy się podziały. A gdyby nie to, że to miejsce było tak odległe i wysoko położone, prawdopodobnie dawno już zostałybyśmy schwytane przez łowców niewolników. Zdumiewające, jak będąc dzieckiem można nienawidzić różnych rzeczy, które doceniasz dopiero w wieku dorosłym. Cóż, prawie dorosłym. W każdym razie, mając siedemnaście lat, uważam, że jestem już dorosła. Prawdopodobnie postarzałam się bardziej niż większość z nich w tych ostatnich latach.
Gdyby ten dom nie został zbudowany tuż przy drodze, na widoku, gdyby był choć trochę mniejszy, lepiej osłonięty, położony głębiej w lesie, sądzę, że nie martwiłabym się aż tak bardzo. Oczywiście, i tak musiałybyśmy przywyknąć do ścian grubości papieru, dziurawego dachu i okien przepuszczających wiatr. Nigdy nie byłby to ciepły, czy też wygodny dom. Ale przynajmniej byłby bezpieczny. Teraz, za każdym razem, kiedy na niego patrzę, kiedy obejmuję wzrokiem rozciągający się za nim widok, nie potrafię powstrzymać się od myśli, że to łatwy cel.
Moje stopy skrzypią na śniegu, kiedy podchodzę do winylowych drzwi, a ze środka dochodzi szczekanie. Sasha robi to, czego ją nauczyłam: strzeże Bree. Jestem jej taka wdzięczna. Czuwa nad Bree uważnie, szczeka, gdy usłyszy najmniejszy dźwięk; dzięki niej mogę spokojnie zostawić Bree i polować. Chociaż jednocześnie jej szczekanie czasami mnie martwi. Boję się, że nas wyda: jakby nie było, szczekający pies zazwyczaj wiąże się z obecnością ludzi. I właśnie tego dźwięku nasłuchiwałby każdy łowca niewolników.
Pospiesznie wchodzę do domu i ją uciszam. Zamykam za sobą drzwi, żonglując szczapami w dłoni, i wchodzę do ciemnego pokoju. Sasha milknie i machając ogonem, skacze wokół mnie. Nasz labrador o czekoladowym ubarwieniu ma sześć lat i jest najbardziej oddanym psem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć – i najlepszym towarzyszem. Gdyby nie ona, myślę, że Bree już dawno popadłaby w depresję. Ja pewnie też.
Sasha liże moją twarz, skomląc, wydając się bardziej podekscytowaną niż zazwyczaj; obwąchuje moja talię, kieszenie, wyczuwając natychmiast, że tym razem przyniosłam do domu coś wyjatkowego. Odkładam szczapy na podłogę, by ją pogłaskać i kiedy to robię, czuję jej żebra. Jest zbyt wychudzona. Kolejny raz ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Chociaż z drugiej strony, Bree i ja również jesteśmy chude. Zawsze dzielimy się z nią każdym naszym posiłkiem, tak, że we trójkę stanowimy drużynę równych sobie. A mimo to żałuję, że nie mogę dać jej więcej.
Przystawia nos do ryby i w tym momencie ryba wyślizguje się z mojej dłoni i spada na ziemię. Sasha rzuca się na nią natychmiast i próbuje złapać pazurami, przesuwając po podłodze. Skacze na nią znowu, tym razem starając się ją ugryźć. Ale smak surowej ryby musi nie przypaść jej do gustu, więc wypuszcza ją z pyska. Zamiast tego bawi się nią, skacząc na nią raz po raz, kiedy ta cały czas ślizga się po podłodze.
– Przestań, Sasha! – mówię po cichu, nie chcąc obudzić Bree. Boję się też, że jeśli pobawi się nią zbyt długo, to rozerwie ją i zmarnuje wartościowe mięso. Sasha posłusznie uspokaja się. Widzę jednak, jak bardzo jest podekscytowana i pragnę dać jej już cokolwiek. Sięgam do kieszeni, odkręcam blaszaną zakrętkę słoika, nabieram palcem trochę malinowego dżemu i wystawiam jej pod nos.
Читать дальше