— Wyprawicie się tylko do Yle i Sulkaru i nigdzie więcej? — Briant po raz wtóry przerwał ciszę.
— A gdzie byś chciał nas widzieć? — zapytał Koris.
— W Karstenie!
Simon zawsze uważał Brianta za bezbarwnego i pozbawionego osobowości młodzieńca, ale w tej chwili musiał zrewidować swoje poglądy.
— A cóż tak ważnego mamy w Karstenie? — w głosie Korisa zabrzmiała niemal kpiąca nuta. A jednak pod tym tonem kryło się jeszcze coś, co Simon dosłyszał, ale nie potrafił zidentyfikować. Toczyła się tu jakaś gra, ale nie znał jej reguł ani celu.
— Yvian! — to imię zostało rzucone do kapitana niczym wyzwanie do boju, a Briant przyglądał się Korisowi jakby w oczekiwaniu, czy je podejmie. Simon przenosił wzrok z jednego młodzieńca na drugiego. Podobnie jak poprzednio, kiedy on sam rozmawiał z czarownicą, tak teraz ci ścierali się nie zważając na słuchaczy.
Po raz drugi purpura oblała policzki Korisa, potem ustąpiła, a twarz jego stała się blada i zacięta, jak twarz człowieka, który toczy jakąś znienawidzoną walkę i nie może się od niej uchylić. Po raz pierwszy rozstał się z toporem Volta, zapomniawszy o nim, kiedy obchodził stół poruszając się z tym swoim kocim wdziękiem tak kontrastującym z niekształtną postacią.
Briant z dziwną mieszaniną wyzwania i nadziei malującej się na twarzy czekał bez ruchu na podejście kapitana. Koris chwycił Brianta za ramiona tak mocno, że musiał sprawić mu ból.
— Tego chcesz? — Koris jakby z trudem wydobywał z siebie poszczególne słowa.
W ostatniej chwili Briant spróbował się wymknąć. — Chcę wolności — odpowiedział cicho.
Karzące ręce opadły. Koris roześmiał się z tak gryzącą goryczą, że Simon wzdrygnął się wewnętrznie na myśl o bólu, jaki zdradzał ten śmiech.
— Bądź pewny, że w odpowiednim czasie ją otrzymasz — kapitan odsunąłby się, gdyby tym razem Briant nie schwycił go za ramiona równie niecierpliwie, jak poprzednio uczynił to Koris.
— Potrzebna mi wolność tylko po to, żeby dokonać innego wyboru. I dokonałem już wyboru — chyba w to nie wątpisz? Czy znowu jest jakaś Aldis, która dysponuje władzą, o jakiej nie mogę nawet marzyć?
Aldis? Simon zaczynał podejrzewać, o co rzeczywiście chodzi.
Koris wziął Brianta pod brodę, unosząc w górę twarz młodzieńca. Tym razem kapitan mógł spoglądać w dół, nie w górę na swojego towarzysza.
Wierzysz w zasadę pchnięcia za pchnięcie, prawda? — skomentował. — A więc Yvian ma swoją Aldis. Niech się cieszą sobą, dopóki mogą. Myślę tylko, że Yvian dokonał bardzo złego wyboru. A skoro jeden topór związał to małżeństwo, drugi może je rozwiązać!
Małżeństwo jedynie w bełkocie Sirica — wykrzyknął Briant ciągle jeszcze trochę zaczepnie, ale nie walcząc w uścisku kapitana.
— Czy musiałaś mi to mówić, pani na Verlaine? — Koris uśmiechał się.
— Loyse z Verlaine nie żyje! — powtórzył Briant. — Nie dostaniesz wraz ze mną żadnego dziedzictwa, kapitanie.
Między brwiami Korisa pojawiła się niewielka zmarszczka.
— Tego też nie powinnaś była mówić. Prawdą jest raczej, że ja powinienem kupić sobie żonę dzięki włościom i błyskotkom i nigdy potem nie być jej pewnym!
Ręka Brianta zamknęła mu usta. Zarówno w jej oczach, jak w glosie wyczuwało się wściekłość.
— Koris, kapitan Estcarpu, nigdy nie powinien w ten sposób mówić o sobie, a już na pewno nie do kobiety takiej jak ja, pozbawionej posagu i urody!
Simon poruszył się, zdając sobie sprawę, że tamci zapomnieli o obecności drugiej pary w pomieszczeniu. Delikatnie dotknął ramienia czarownicy z Estcarpu i uśmiechnął się do niej. Pozwólmy im toczyć ich prywatną batalię — wyszeptał.
Śmiała się bezgłośnie w sposób tak dla niej charakterystyczny. — Te opowieści o braku wartości wkrótce doprowadzą do kompletnego milczenia i do ustalenia przyszłości dwóch osób.
— Rozumiem, że to jest zaginiona dziedziczka Verlaine, poślubiona per procura księciu Yvianowi.
— Tak. Tylko dzięki jej pomocy wydostałam się bez szwanku z Verlaine. Więziono mnie tam przez jakiś czas, a Fulk nie jest przyjemnym przeciwnikiem.
Uśmiech Simona, wyczulonego na każdy odcień jej głosu, przekształcił się w posępny grymas.
— Myślę, że w najbliższej przyszłości trzeba dać nauczkę Fulkowi i jego rozbójnikom, trochę to przyćmi ich dobre samopoczucie — skomentował, znając jej skłonność do niedomówień. Wystarczyło mu, że przyznawała, iż zawdzięcza tamtej dziewczynie pomoc w ucieczce z Verlaine. W ustach Kobiety Władającej Mocą takie wyznanie świadczyło o rzeczywistym niebezpieczeństwie. Zapragnął nagle wziąć jeden z sulkarskich statków, obsadzić go swoimi góralami i pożeglować na południe.
— Bez wątpienia — ze zwykłym sobie spokojem przystała na jego stwierdzenia dotyczące Fulka. — Jak powiedziałeś, jesteśmy w środku wojny, nie na jej zwycięskim końcu. W odpowiednim czasie zajmiemy się także Verlaine i Karstenem. Simonie, na imię mi Jaelithe.
Stało się to tak nagle, że przez dłuższą chwilę nie rozumiał znaczenia tych słów. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, znając obyczaje Estcarpu i zasady, które krępowały ją tak długo, owo kompletne poddanie. Nigdy nie można podać swego imienia, wszak jest to najbardziej osobista własność w królestwie Mocy, wraz z imieniem oddaje się komuś własną tożsamość!
Tak jak Koris zostawił na stole swój topór, tak ona zostawiła swój klejnot, gdy oddaliła się z Simonem. Po raz pierwszy uświadomił sobie także i to. Świadomie się rozbroiła, odłożyła na bok wszelką broń i środki obrony, składając w jego ręce to, co uważała za przeznaczenie swego życia. Mógł jedynie odgadywać, co znaczyło dla niej takie poddanie się, mógł przypuszczać, że jest pełna lęku. Poczuł się tak odarty ze wszystkich talentów i umiejętności, równie upośledzony jak widział siebie Koris.
A jednak zrobił krok i wyciągnął ramiona. Kiedy pochylił głowę szukając jej ust, po raz pierwszy odczuł, że coś się zmieniło. Stawał się częścią jakiejś całości, jego życie miało się połączyć z jej życiem na sposób obowiązujący w tym świecie. I nic ich nie rozłączy aż do końca jego dni. Zresztą nigdy by tego nie pragnął.
Tuatha De Danaan — plemię bogini Danu, dawni bogowie Irlandii, pokonam i zmuszeni do ukrycia się w głębi ziemi przez Gaelów, przodków współczesnych Irlandczyków (przyp. red.)
Zarządca dworu (przyp. tłum.) .
Kornet — rodzaj trąbki z trzema wentylami (przyp. tłum.)