Lincoln parsknął śmiechem.
— W pańskich ustach brzmi to tak, jakby prawnicy byli taki mi samymi obibokami co łajzy zabawiające ludzi w sklepie.
— Naprawdę pan się tak widzi?
— Sądzę, że świadectwo pańskich własnych oczu potwierdzi moją wersję.
— Moje oczy widzą co innego niż pańskie. W tym mieście panuje szczęście — jeszcze nigdy nie widziałem go tyle w każdym do mu i człowieku.
— Zawsze mówiłem, że dobrze się tu mieszka i że sąsiedzi dobrze ze sobą żyją.
— Miasto jest jak żywe stworzenie. Wszystko w nim pasuje do siebie jak w ciele — niezbyt pięknym, bo są w nim różne głowy, różne ręce i nogi, i palce, ale chyba rozumie pan, o co mi chodzi.
— Wszystko ma swoje miejsce.
— Tak, lecz w innych miastach ludzie na ogół nie mogą zna leźć swojego miejsca albo nie są z niego zadowoleni, albo usiłują znaleźć sobie takie, do którego nie pasują, albo krzywdzą kogoś, kto ma prawo być w tym mieście tak samo jak oni. Jednak czuję, że w tym mieście się tego nie spotyka.
— I u nas mieszkają skunksy, tak jak w innych miastach. Jak podnoszą ogony, ludzie wiedzą, że muszą się kryć.
— To miasto ma serce.
— Cieszę się, że pan to widzi.
— A tym sercem jest pan.
Lincoln parsknął śmiechem.
— O, tego się nie spodziewałem. Pan jednak ma poczucie humoru.
Verily tylko się uśmiechnął.
— Jeśli zacznie się pan zastanawiać, gdzie może znaleźć schronienie pięć do sześciu tvsięcy uciekinierów, nie tylko znajdzie pan dobrą odpowiedź, ale i będzie pan jedyną osobą, która przekona mieszkańców tego miasta, by ich tu wpuścili. Lincoln zapatrzył się w dal.
— W sprawach handlowych jestem do niczego — wyznał. — Zawsze mówię prawdę o tym, co sprzedaję, a wtedy nikt tego nie kupuje.
— Ale czy potrafi pan przemawiać w obronie pognębionych?
Zwłaszcza gdy pan wie, że każde pańskie słowo jest prawdziwe?
— Jeśli pan tego nie zauważył, im więcej pognębionych, tym mniejsza ich popularność. Człowiek, którego zaczepi jeden że brak, chętnie da mu pensa, ale niech tego samego dnia stanie przed nim pięciu żebraków, to ostatniemu nie da nic. A gdy za czepi go pięciu żebraków naraz, ucieknie i będzie krzyczeć, że go napadają.
— I właśnie dlatego potrzebujemy schronienia dla tych ludzi, zanim ktoś przekona się na własne oczy, ilu ich jest.
— Och, wiem, ile to pięć tysięcy osób. To cztery razy więcej od liczby mieszkańców Springfield i tyle samo, ile jest w całym hrabstwie.
— Więc nie ma tu dla nich miejsca.
— Ani w żadnym innym mieście nad Mizzippy. I sądzę, że jeśli zamierzacie ich przewieźć w łodziach, będziecie chcieli znaleźć dla nich schronienie blisko miejsca, w którym wylądują.
— Nie w łodziach.
— Na piechotę? Jeśli mają przejść aż do Noisy River, kiedy będzie ich ścigać straż obywatelska z każdego hrabstwa, w którym panuje niewolnictwo, to nie moja pomoc wam potrzebna.
— Oni nie przejdą po wschodnim brzegu rzeki.
Lincoln wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— A, więc Alvin namówił Czerwonych, żeby ich przepuścili.
— Przepuścili, ale nie pozwolili zostać.
— Wcale mnie to nie dziwi. Dziś wpuszczasz pięć tysięcy, jutro do twoich drzwi puka dziesięć.
— Wiem, nie wierzy pan, żeby mógł pan pomóc, ale Margaret Larner jest innego zdania. Trochę zdążyłem pana poznać i sądzę, że doskonale pan sobie poradzi, a w tej chwili brakuje panu jedynie chęci, by spróbować.
— Przecież wie pan, że przegram.
— Nie możemy przegrać bardziej z pańską pomocą niż bez niej.
— Wie pan, że Coz będzie chciał pomóc, a on jest nawet bar dziej tępy ode mnie.
— Z radością przyjmę pomoc Coza, kimkolwiek on jest, jeśli mogę na pana liczyć.
— Coś panu powiem.
— Czy chce pan czegoś w zamian?
— O, i tak to zrobię, a raczej zrobię wszystko co w mojej mocy. Ale skoro mamy spędzić ze sobą nieco czasu, a prawdopodobnie czeka nas wiele godzin wspólnej podróży, może zechciałby mnie pan nauczyć podstaw prawa?
— Przepisy prawne nie służą do opowiadania, tylko do czytania.
— Czyta je ten, kto się już zdecyduje, że chce być prawnikiem. Ale przedtem o nich mówi, żeby się dowiedzieć, w co się pakuje i czy chce poświęcić na nie całe życie.
— Wątpię, żeby mógł pan poświęcić całe życie na jedną rzecz.
Wątpię, by miał pan to w sobie, jeśli w ogóle znam się na ludziach.
Ale myślę, że jeśli się pan uprze, to będzie pan dobrym prawnikiem. Zwłaszcza że nigdy nie będzie pan wyglądał jak prawnik.
— Więc to nie wada?
— Każdy prawnik, który będzie pańskim przeciwnikiem w sądzie, weźmie pana za wieśniaka i uzna, że nie warto się przygotowywać.
— Ale ja jestem wieśniakiem.
— A ja bednarzem. Bednarzem, który wygrywa większość swoich spraw.
Lincoln parsknął śmiechem.
— Więc powiada pan, że będąc sobą i nie udając nikogo inne go, oszukam tych wielkich panów prawników lepiej, niż gdybym chciał ich okłamać?
— Nie ma pan wpływu na to, co inni o panu myślą, zanim do staną do ręki wszystkie dowody.
Lincoln wyciągnął dłoń.
— Jestem z panem, dopóki nie znajdziemy schronienia dla tej gromadki Alvina. Chyba obóz na peryferiach miasta to za mało.
A jeśli Alvin postanowi rozdzielić tych ludzi pomiędzy dwadzieścia miast, będzie jeszcze gorzej, bo nikt ich nie zechce.
— Może nie obejdzie się bez tego, choć to także niebezpiecznie. Wie pan, że odszukiwacze niewolników zjawią się tu natychmiast, gdy rozejdą się plotki.
— Tak… musimy znaleźć miejsce, skąd odszukiwaczenie zdołają ich wywieźć na południe.
— Miejsce, które zapewni im ochronę.
— A zatem potrzebujemy całkowicie abolicjonistycznego hrabstwa. Z własnym sędzią, żeby wiadomo było, jak zakończy się pozew o każdego niewolnika.
— To by był wielki plus, owszem.
— Hrabstwo, w którym sędzia pokoju nie będzie współpraco wał z odszukiwaczami.
— Czy jest gdzieś takie? — spytał Verily.
— Jeszcze nie — odparł Lincoln i uśmiechnął się szeroko.
Wszystko było zaplanowane precyzyjnie niczym kościelny piknik. Arthur Stuart obserwował to ze szczerym podziwem. Wszystkie opowieści o Czerwonych mówiły o dzikusach żyjących na łonie natury, jedzących owoce prosto z drzew, przemawiających do jeleni, które podchodziły po to, by czerwonoskóry mógł je rąbnąć w głowę. Były także inne historie o dzikusach mordujących, gwałcących, skalpujących i trzymających Białych w niewoli, dopóki ci nie uciekną lub dopóki nie odnajdą ich żołnierze, po czym Biali odmawiają powrotu do domu. Albo o tym, że Czerwony upija się w mgnieniu oka, pada jak kłoda i do końca życia myśli już tylko o tym, by się znowu napić.
Oczywiście Arthur Stuart podświadomie wiedział, że takie historie nie trzymają się kupy. Alvin poznał Czerwonych jeszcze przed narodzinami Arthura Stuarta, jego przyjacielem był Czerwony Prorok. Arthur wiedział też, że Alvin poznał i podróżował z Ta-Kumsawem, a nawet dał się poznać jako renegat, gdyż podczas wojny przebywał przez jakiś czas z Czerwonymi.
Arthur widywał wielu Czerwonych — ale na ogół byli to Irrakwa lub Cherriky, ubrani w garnitury, mający miejsce w Kongresie, nadzorujący budowę linii kolejowych, kierujący bankami i wykonujący wszystkie inne zawody, więc nie różnili się od Białych niczym z wyjątkiem koloru skóry i wzrostu, bo bywali bardzo wysocy.
— Dobry człowiek, na ile to możliwe — powiedział raz Alvin Arthurowi Stuartowi ze smutkiem o jednym z nich. — Żyje w dostatku, jest inteligentny. Ale co musiał oddać, żeby się wzbogacić…
Читать дальше