W tych warunkach zasady moralne zanikały. Wierze w Boga zadano śmiertelny cios. Będzie musiało minąć kilkaset lat, by liczba ludności osiągnęła poziom sprzed wojny. Rok 1635 był rokiem dżumy, co dodatkowo pogorszyło sytuację. Jedynie „czarna śmierć”, jaka spadła na Europę przed trzema wiekami, była straszniejsza.
Tarjei o tym wszystkim wiedział. I gdzieś tam, pośrodku tego całego spustoszenia, znajdował się jego mały synek. Juliana donosiła jednak, że wszystko jest w porządku. To musiało mu wystarczyć. Ale tęsknił mimo to. Tęsknił i lękał się o tę małą istotkę, za którą był odpowiedzialny.
Znowu skoncentrował się na oględzinach strychu.
Tarjei obdarzony był zdolnością logicznego myślenia. Jednak nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, gdzie Kolgrim spędzał czas.
W odległym kącie ktoś zrobił sobie wygodne siedzisko: miękki koc ułożony w starym fotelu. Wyraźnie widać, że przebywał tu niedawno. Ślady świecy na stoliku obok także mówiły same za siebie. Okruchy chleba i kubek z resztkami mleka…
A zatem tutaj Kolgrim przesiedział dwa dni…
Tarjei rozejrzał się dokoła. W tej części strychu z mnóstwem różnych gratów poskładanych jedne na drugich panował nieopisany bałagan.
Jego wzrok padł na niewielką metalową skrzynkę, w której najwyraźniej ktoś wyłamał zamek. Kolgrim nie zadawał sobie trudu, by zatrzeć ślady. Roztrzepany jak każdy czternastolatek.
Tarjei ukucnął i otworzył wieko. Uniósł latarkę, żeby lepiej widzieć.
Zdumiony wyjął ze skrzynki jakiś stary przedmiot. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, usiadł w wygodnym fotelu Kolgrima. Siedział tam długo, jakby zapomniał o całym świecie.
Tarjei nie potrzebował, jak Kolgrim, dwóch dni, żeby się zorientować, z czym ma do czynienia. Był po prostu bystrzejszy.
Gdy w blasku rozświtu światło latarki zbladło, podniósł głowę i szepnął:
– On oszalał! Kompletnie oszalał! On nie może sobie z tym poradzić, sam chyba nie wierzy, że sobie poradzi.
Cały dom tętnił już życiem, kiedy Tarjei, z oczami zaczerwienionymi ze zmęczenia, zszedł na dół. Służba, zajęta codziennymi czynnościami, dwoiła się i troiła, żeby zaprowadzić porządek po wczorajszej uczcie. Liv przeglądała właśnie w spiżarni wyraźnie uszczuplone zapasy i zadecydowała, że trzeba nastawić nowe piwo, gdy ukazał się Tarjei.
Nie miał nawet czasu powiedzieć „dzień dobry”.
– Musimy natychmiast wyruszyć za Kolgrimem – powiedział od progu. – Wiem, co on zamierza.
Liv patrzyła na niego zaniepokojona.
– Tarald zaważył, że jego koń zniknął. Oboje z Irją już organizują poszukiwania.
– To niepotrzebne. Zaraz pójdę i porozmawiam z nimi. Gdzie jest Mattias?
– Jeszcze śpi.
Na dziedzińcu spora grupa ludzi, przeważnie mężczyzn, słuchała poleceń Taralda.
Poczekaj, Tarald. Nie ma sensu rozsyłać ludzi na wszystkie strony – powiedział Tarjei. – Ja wiem, dokąd on się wybiera.
– Dokąd? – Tarald był sino blady. Zniknięcie syna stanowiło dla niego ciężki cios.
– Na północ. Jeśli dasz mi konie i dwóch dobrych jeźdźców, sam zajmę się poszukiwaniami.
– Ale ja bym chciał…
Tarjei powstrzymał go.
– Nie, Tarald. Ty nie!
– To przecież mój syn!
– Właśnie dlatego nie powinno cię tam być. Ja muszę, ponieważ on zabrał te wszystkie środki, których użycie przez kogoś tak niedoświadczonego i tak nieodpowiedzialnego jak on może być brzemienne w skutki.
Tarald podszedł do kuzyna.
– Tarjei… Pamiętaj, że my go kochamy – powiedział z naciskiem. – Mimo wszystko co zrobił Mattiasowi.
– Wiem. I spróbuję sprowadzić go do domu. Ale zagrożone jest także jego życie. Jeśli nie zostanie powstrzymany w porę…
– Zrób, co możesz – szepnął Tarald, zmęczony i przybity.
Nikogo tak los nie prześladuje jak Taralda, pomyślał Tarjei. Bogu dzięki, że ma Irję! Choć i ona wygląda na udręczoną. Nawet nie mogą się cieszyć powrotem Mattiasa.
Wybierano jak najlepsze konie.
– Dawniej byłem dobrym jeźdźcem – powiedział Kaleb, przebrany teraz w czyste ubranie, świeżo ogolony i naprawdę postawny.
– Ale cztery lata spędziłeś w kopalni – uśmiechnął się Tarjei smutno. – Szybko by cię rozbolało siedzenie od konnej jazdy! I na Boga, chłopcze, przecież dopiero wczoraj dotarłeś tutaj po takiej męczącej wędrówce!
– To ten Kolgrim skrzywdził Mattiasa, prawda?
– Tak – przyznał Tarjei ostro. – Ale musisz zapanować nad chęcią zemsty. Mamy do czynienia z dzieckiem.
– Nie o tym myślałem. Uważam po prostu, że ten chłopak musi być całkiem bez sumienia. I chyba niebezpieczny dla innych?
– Owszem – zgodził się Tarjei.
Pomyślał przy tym: Kolgrim nie jest dzieckiem. Jest bardziej przebiegły niż niejeden dorosły. A ponadto pozbawiony wszelkiego współczucia i troski o innych.
– Czy on wybiera się daleko? – spytał Tarald niepewnie.
– Do Trondelag – odparł Tarjei.
– Oszalałeś? – wykrzyknęła Irja.
– Nie. Wszystko wskazuje na to, że Kolgrim podąża właśnie tam. A ja już raz widziałem jednego z dotkniętych potomków Ludzi Lodu ogarniętego szaleństwem. To wystarczy.
– Pochodzę właśnie z Trondelag – rzekł Kaleb. – I to zadanie, które miałem do spełnienia, już wykonałem. odprowadziłem Mattiasa do domu. Muszę więc ruszać dalej, może nie akurat w rodzinne strony, ale… dalej. Wszystko jedno dokąd.
Tarjei przyglądał mu się uważnie.
– Z jakich okolic Trondelag jesteś?
– Z Horg. Na południe od Trondheim.
– Dobrze – zgodził się Tarjei. – Możemy potrzebować kogoś znającego okolicę. I chciałbym mieć ze sobą jeszcze jednego, nie, jeszcze dwóch ludzi. Muszę teraz porozmawiać z Dagiem i Liv.
Liv pamiętała niewiele; miała zaledwie trzy lata, kiedy opuściła Trondelag. Dag natomiast naszkicował mapę, którą Tarjei schował pod koszulą.
– Tarjei…- prosiła Liv. – On jest naszym wnukiem. I w ostatnich latach zachowywał się naprawdę dobrze. Nigdy przedtem nie mieliśmy powodu, żeby się skarżyć. Dopóki nie dowiedzieliśmy się, że on…
Zamilkła.
Tarjei skinął głową.
– Oczywiście, że będę się z nim obchodził delikatnie. Tylko że to może być trudne.
I opowiedział im o Trondzie, o tym, jak okrutnie zmieniło go przekleństwo Ludzi Lodu.
Byli wstrząśnięci tym, co usłyszeli. Nie mieli o niczym pojęcia.
– W takim razie nie jestem pewien, czy powinien jechać – rzekł Dag. – Kolgrim nie jest już dzieckiem. Jest… jak wilkołak wśród ludzi. Nie mam racji?
Tarjei znowu pokiwał smutno głową, wciąż mając w pamięci Tronda.
– Tak, coś w tym rodzaju.
– Więc zostań. Jesteś potrzebny ludziom, wiesz o tym.
Tarjei uśmiechnął się przelotnie.
– Przeżyłem napad Tronda, przeżyłem głód w lasach Harzu, przeżyłem zarazę tutaj, w naszej okolicy, i drugą w Niemczech. Chyba nie dlatego, że jestem nieśmiertelny, po prostu umiem sobie radzić. I tym razem też sobie na pewno dam radę. Jeśli już nie z innego powodu, to chociaż po to, by jeszcze raz zobaczyć syna. Byłem tak przygnębiony, kiedy wyjeżdżałem z Niemiec, że nawet nie zdążyłem się dobrze przyjrzeć tej małej istotce. Nie macie pojęcia, ile razy każdego dnia myślę o moim Mikaelu!
– Niech cię Bóg prowadzi, Tarjei – westchnął Dag.
– Dzięki! Wiele działa na moją korzyść. Wiem przecież jakie uczucia żywi Kolgrim, wiem, co zaprząta jego mysi, znam zło i przekleństwo, które na nim ciążą. To, co się stało z Trondem, zaskoczyło mnie, a mimo to poradziłem sobie. Teraz jestem przygotowany! Nie mówcie tylko nic W Lipowej Alei, dopóki nie odjedziemy. Nie chcę rozmawiać z ojcem. On by mnie przekonywał, żebym został.
Читать дальше