Wyjrzałem na korytarz, ale nic nie zobaczyłem. Panowała tam ciemność, gęsta jak stojąca woda.
– Mike!
Mój głos ugrzązł w ciemności, korytarz wessał go w wyłożone plastikiem ściany.
– Mike!
Zanurzałem się w mrok powoli, krok po kroku, potem przyspieszyłem, wyciągając przed siebie ręce. W takich ciemnościach łatwo sobie rozbić głowę.
Za pierwszym zakrętem potknąłem się o coś miękkiego. Pochyliłem się, palce natrafiły na śliski materiał kombinezonu desantowego.
– Mike! Co z tobą?
Jęknął cicho. Przesunąłem dłonią po jego twarzy – była mokra.
Krew? Został ranny? Ale to nic, to głupstwo, nie to najstraszniejsze, co mogło się zdarzyć.
– Szczeniaku, no, szczeniaku… Przecież mówiłem, że nie powinieneś tam iść sam… – szeptałem, niosąc Mike’a do wyjścia.
Światło zgasło już nawet w śluzie.
– Zaraz, Mike… zaraz zobaczymy – mamrotałem, kładąc go przy otwartym luku. Skoczyłem do tyłu, znalazłem po omacku dwa miotacze ognia, wróciłem na powierzchnię. Ciemności panowały absolutne – przez szczelne chmury nie przebijał się ani księżyc, ani gwiazdy. Skały były chyba bardziej po prawej…
Z odległości dziesięciu metrów wystrzeliłem w skałę dwie kapsuły.
Gdy zapłonął oślepiająco biały ogień, odwróciłem się do Mike’a.
Na twarzy miał nie krew, lecz wymiociny. Tak szybko człowiek zaczyna wymiotować jedynie po śmiertelnej dawce promieniowania…
– Mike… Dlaczego?
Niespodziewanie otworzył oczy i wyraźnie powiedział:
– To reaktor.
– Boli cię?
– Ramię… czujnik… kłuje. Tutaj jest promieniowanie? Jesteśmy w środku?
– Nie…
– Więc to ja… promieniuję. Odsuń się.
– Coś ty, Mike…
– Tam jest taki głupi system, trzeba przejść przez gorącą strefę.
Nie ma innej drogi… Odsuń się, bo cię napromieniuje…
– A komputer?
– Nie można go zatrzymać… Wiedzieliśmy o tym, dlatego szedłem właśnie do reaktora. To była jedyna szansa… Odsuń się, bo cię zabije…
– Wiedziałeś wcześniej?
Ogień zaczął gasnąć i twarz Mike’a pogrążała się w ciemności.
– Oni nie są ciebie warci! Nie są warci!
– Skąd wiesz? Może tam, właśnie teraz… ich rosyjski Mike… zatrzymuje swoje rakiety… wszystko się powtarza… i zło, i dobro…
Zamilkł. A potem wyraźnie powiedział:
– Jesteś dobry. Zostań człowiekiem, Smo…
W tamtym miejscu nie dało się wykopać grobu. Obłożyłem ciało Mike’a kamieniami i na jednym z nich, u wezgłowia, wydrapałem imię. Gdy położyłem na wierzchu luger, poczułem mdłości.
Płynąłem w purpurowej mgle. Czerwone drzewa szeleściły czarnymi liśćmi, kołysząc się wokół mnie. Czasem podkradały się bardzo blisko, wsłuchując się w moje kroki, czasem odsuwały się przestraszone. Czego się boją? Przecież jestem Smokiem. Nie krzywdzę drzew i traw, nie zrywam kwiatów. Jestem Smokiem…
Dreszcze wstrząsały piersią z każdym uderzeniem serca. Już zapomniałem, jak bije… A serce waliło szybko, w napięciu, jakby wbiegając po schodach, coraz wyżej, coraz wyżej. Co jest tam, na górze? Przepaść? Drzwi?
W pewnej chwili przyłapałem się na tym, że klęczę i trę policzkiem o osypującą się korę sosny. Purpurowa mgła odsunęła się i odczułem ulgę. Potem zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy, ale nie bałem się. Ale kiedy przy ustach zobaczyłem własną rękę, a w niej wodę, a w wodzie zielonkawe, wodniste larwy, wtedy się przestraszyłem. Wylałem wodę i odszedłem od śmiercionośnej kałuży, daremnie próbując sobie przypomnieć, czy zdążyłem się z niej napić…
Na drugi czy trzeci dzień poczułem się całkiem nieźle. Mgła zniknęła, w głowie się przejaśniło, jedynie słabość nie przechodziła.
Rozpaliłem ognisko, rozwiesiłem wokół niego przemoczone ubranie. Pot wysychał, zostawiając na materiale białe wzory. Zacząłem grzebać w plecaku i wtedy natrafiłem na pistolet Mike’a…
Wyłem i tarzałem się po ziemi, dopóki nie trafiłem rękaw ogień.
A potem usiadłem i płakałem. Pistolet spoczywał obok mojej ręki.
Odżywały wspomnienia… Przypomniałem sobie ciężar rękojeści w dłoni, sprężystość spustu…
Zerwałem się z okrzykiem: „Nic z tego!”, a potem długo wytrząsałem magazynek pistoletu w ogień. Naboje wybuchały pod moimi nogami, rozbryzgiwały się iskry i polana, ale wiedziałem, że kule mnie nie trafią. Gdy zacząłem się ubierać, wróciła purpurowa mgła. Zwymiotowałem w ogień.
…Szli brzegiem rzeki. Skąd tu rzeka? Musiałem zabłądzić…
A może to już Prawy Dopływ? Padłem na trawę, ręce same ściągnęły automat z ramienia. Usłyszałem szczęk zamka, poczułem dotyk kolby.
Smoki umierają w boju. Będę strzelał, chociaż jestem chory… będę strzelał, nawet jak będę martwy. Dopóki skóra na moich dłoniach nie zamieni się w popiół, palce odnajdą spust. Jestem Smokiem! A trójka obcych już do mnie szła. Zatrzymali się, zrobili jeszcze jeden krok… Nie, nie umrę! Zabiję ich i napiję się gorącej krwi.
Albo po prostu zabiję. I wrócę do swojego lasu.
Palce spoczęły na spuście. Jeszcze chwila…
– Zostań człowiekiem, Smo…
Przecież on nie żyje! Dlaczego słyszę jego głos? On nie żyje!
– Zostań człowiekiem, Smo…
Automat wysunął mi się z rąk. Zamknąłem oczy. Jak dobrze…
Kroki były coraz bliżej. Czyje to kroki? Ktoś podniósł automat, przewrócił mnie na plecy…
– To dobry Smok… Dobry Smok! A wy nie wierzyliście!
Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie słyszałem ten dziecięcy jeszcze głos. Ostrożnie podniesiono mnie z ziemi, położono na czymś, zaczęto nieść. Czyjaś ręka gładziła mnie po twarzy.
Dlaczego oni wszyscy mają dłonie Mike’a? Otworzyłem powieki i zobaczyłem brzeg zrobionych ręcznie noszy. Moja ręka wisiała tuż nad ziemią, dotykając żółtych ździebełek trawy, a z palców spływały ostatnie strzępy purpury.
***