kształt, okrągły, ciężki. Prawdopodobnie night hawk. Pilot zobaczył kościół i skierował się ku niemu, szybując w powietrzu niczym tłusty owad. Yukon podskakiwał lekko na coraz płytszych zagłębieniach. Portfele zsunęły się z kolan Reachera, papierki poleciały wokół. Helikopter zawisł w powietrzu, a potem obrócił się drzwiami w stronę kościoła.
– Kije golfowe – oznajmił Reacher – nie próbki narzędzi.
– Słucham?
Uniósł skrawek papieru.
– Rachunek z UPS. Dostawa lotnicza z Minneapolis na
adres Richard Wilson, gość w motelu w Waszyngtonie. Pudło trzydzieści na trzydzieści na sto dwadzieścia centymetrów. Zawartość: kije golfowe.
Nagle umilkł, wpatrując się w kolejny papierek.
– I coś jeszcze – rzekł. – Może coś dla Stuyvesanta.
* * *
Patrzyli, jak odległy helikopter ląduje i zatrzymuje się pośrodku pustej łąki. Potem wysiedli na mróz i zaczęli krążyć bez celu, przeciągając się i ziewając w złocistych promieniach słońca. Yukon stygł powoli, wydając z siebie głośne trzaski. Reacher zgarnął z fotela odznaki, legitymacje policyjne i prawa jazdy, po czym cisnął w dal puste portfele.
– Musimy posprzątać – oznajmił.
Wspólnie starli odciski z czterech sztuk broni i porzucili je w trawie na północ, południe, wschód i zachód. Opróżnili kieszenie z zapasowych pocisków, ciskając je w dal. Kawałki mosiądzu błyskały w słońcu, kreśląc w powietrzu lśniące łuki. Za nimi poleciała lunetka. Reacher zatrzymał czapkę i rękawiczki oraz ceramiczny nóż. Polubił go.
Potem powoli, spokojnie pokonali resztę trasy do Grace, przejeżdżając przez łąkę, rozbity płot i cmentarz. Zaparkowali obok helikoptera, wysiedli. Słyszeli jęk organów i dobiegający ze środka śpiew ludzi. Ani śladu tłumów czy mediów. Wszystko wyglądało spokojnie i bardzo godnie. Nieco dalej dyskretnie parkował radiowóz z Casper. Obok helikoptera stał mechanik w kombinezonie lotniczym, czujny, skupiony. Zapewne tak naprawdę nie był to mechanik, lecz jeden z ludzi Stuyvesanta w pożyczonym stroju. Zapewne w kabinie ukrył karabin, zapewne vaime Mk2.
– Wszystko w porządku? – spytała Neagley.
– Ze mną zawsze jest wszystko w porządku – odparł Reacher. – A z tobą?
– Nic mi nie jest.
Stali bez ruchu piętnaście minut, niepewni, czy jest im gorąco, czy zimno. W końcu organy wydały z siebie długi żałosny akord i umilkły. Usłyszeli stłumiony odgłos kroków na zakurzonych deskach. Wielkie dębowe drzwi otworzyły się i ze środka wysypał się niewielki tłumek ludzi. Wikary stanął za progiem z rodzicami Froelich i rozmawiał kolejno z każdym wychodzącym.
Po paru minutach ujrzeli Armstronga. U boku miał Stuyvesanta, obaj założyli długie ciemne płaszcze. Otaczało ich siedmiu agentów. Armstrong zamienił parę słów z księdzem, uścisnął dłonie obojga Froelichów. Jeszcze chwilę rozmawiali. Potem ochrona poprowadziła go do helikoptera. Nagle dostrzegł Reachera i Neagley i skręcił tak, by przejść obok nich, patrząc pytająco.
– Wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie – oznajmił Reacher.
Armstrong raz jeden skinął głową.
– Dziękuję – rzekł.
– Bardzo proszę – odparł Reacher.
Armstrong zawahał się jeszcze sekundę, potem, nie ściskając im rąk, odwrócił się i pomaszerował do helikoptera. Następnie podszedł do nich samotny Stuyvesant.
– Szczęśliwie? – powtórzył.
Reacher wyciągnął z kieszeni legitymacje, odznaki i prawa jazdy. Stuyvesant nadstawił dłonie.
– Może szczęśliwiej niż sądziliśmy – powiedział Reacher.
– Z całą pewnością nie byli to wasi ludzie, tylko gliniarze
z Idaho, w pobliżu Boise. Masz tu adresy. Na pewno znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz. Komputer, papier,
drukarkę, kciuk Andrettiego w zamrażarce. I może coś
jeszcze.
Wyjął z kieszeni świstek papieru.
– Znalazłem jeszcze to – oznajmił. – W jednym z portfeli, to paragon. W piątek wieczorem poszli do sklepu spożywczego. Kupili sześć mrożonych obiadów i sześć dużych butelek wody.
– I co z tego? – spytał Stuyvesant.
Reacher się uśmiechnął.
– Przypuszczam, że raczej nie robili zwykłych cotygodniowych zakupów. Nie w takiej chwili. Może chcieli się
upewnić, że pani Nendick będzie miała co jeść podczas
ich nieobecności. Myślę, że ona wciąż żyje.
Stuyvesant chwycił paragon i pobiegł do śmigłowca.
* * *
Późnym rankiem następnego dnia Reacher i Neagley pożegnali się na lotnisku w Denver. Był poniedziałek. Reacher przepisał na nią swój czek, a ona kupiła mu bilet lotniczy pierwszej klasy do Nowego Jorku. Odprowadził ją na samolot do Chicago. Ludzie przechodzili już odprawę. Nie
powiedziała ani słowa. Odłożyła tylko torbę na ziemię, stanęła bez ruchu wprost przed nim. Potem wspięła się na palce i uścisnęła go szybko, jakby nie wiedziała, jak to się robi. Po sekundzie puściła, chwyciła torbę i odeszła, nie oglądając się za siebie.
Reacher wylądował na lotnisku La Guardia późnym wieczorem. Pojechał autobusem i metrem na Times Square i ruszył w głąb Czterdziestej Drugiej Ulicy, szukając nowego klubu B.B. Kinga. Kwartet gitarowy kończył właśnie pierwszą część programu. Byli nieźli. Wysłuchał ich do końca, po czym podszedł do biletera.
– Czy w zeszłym tygodniu była tu starsza kobieta? Głos
trochę podobny do Dawn Penn? Ze staruszkiem grającym
na keyboardzie?
Bileter pokręcił głową.
– Nie było nikogo takiego – odparł. – Nie tutaj.
Reacher raz jeden skinął głową, po czym wyszedł w rozświetloną miejską ciemność. Na ulicy było zimno. Skierował się na zachód, na dworzec Port Authority, aby złapać pierwszy autobus z miasta.
***