Kiedy sie obudzicie, bede juz w domu – pomyslala. Jeszcze raz napelnila kubek kawa, nalozyla plastikowa pokrywke i wrocila do samochodu. Sennosc przestala jej dokuczac. Musi sie udac. Jeszcze piecdziesiat mil, jakas niecala godzina, i bedzie przy drzwiach swego domu. Wlaczyla silnik i wyjechala z parkingu.
Piecdziesiat mil – myslala – tylko piecdziesiat mil.
W odleglosci dwudziestu mil od tamtego miejsca – w samochodzie zaparkowanym przy 7-Eleven – Vince Lawry i Chuck Servis konczyli dopijac piwo z ostatniego kartonu. Pili juz tak od czterech godzin. Byl to rodzaj wspolzawodnictwa miedzy przyjaciolmi, kto wleje w siebie wiecej i nie wyrzyga wszystkiego. Chuck prowadzil o jedno piwo. Nie mieli pojecia, ile w sumie wypili, stracili rachube. Musieliby policzyc wszystkie puszki pietrzace sie na tylnym siedzeniu. Obaj wiedzieli tylko to, ze Chuck byl o jedno piwo do przodu. Nawet nie staral sie kryc triumfalnego spojrzenia, co Vince’a straszliwie wkurzalo. Chuck musial byc zawsze lepszy we wszystkim. A to nie bylo fair. Vince moglby wypic jeszcze jedna kolejke, ale wlasnie skonczylo sie piwo. Chuck mial teraz na twarzy ten swoj usmiech z gatunku „chocbys pekl, nic mi nie zrobisz”. Chociaz doskonale wiedzial, ze rywalizacja nie byla uczciwa.
Vince otworzyl drzwi samochodu i wygramolil sie zza kierownicy.
– Dokad idziesz? – zapytal Chuck.
– Kupie jeszcze troche piwa.
– Przeciez ty juz wiecej nie mozesz.
– Odpieprz sie – rzucil Vince i chwiejnym krokiem ruszyl przez parking w kierunku drzwi frontowych 7-Eleven. Chuck zasmial sie.
– Nawet nie dajesz rady prosto chodzic! – krzyknal, wychylajac sie przez okno.
Pieprzony dupek – pomyslal Vince. Przeciez moze, do cholery, isc. Nawet niezle mu to wychodzi. Chce tylko wstapic do 7-Eleven i wziac jeszcze dwa kartony po szesc piw. Moze trzy. Tak, dlaczego nie trzy, przeciez dalby jeszcze rade trzem. Mial zelazny zoladek. Poza tym, ze co chwila musial sikac, to nie czul zadnych skutkow wypicia takiej ilosci piwa.
W drzwiach sklepu potknal sie. Cholernie wysoki prog, moglbym ich za to podac do sadu – pomyslal i szybko sie pozbieral. Z chlodziarki wzial trzy kartony piwa i z mina wazniaka podszedl do lady, zeby zaplacic. Rzucil na blat dwudziestodolarowy banknot. Sprzedawca spojrzal na pieniadze i pokrecil glowa.
– Nie moge tego wziac – powiedzial.
– Co to znaczy, ze nie moze pan tego wziac?
– Nie moge sprzedawac piwa nietrzezwym klientom.
– Chce pan powiedziec, ze jestem pijany?
– Zgadza sie.
– Posluchaj pan, tu sa pieniadze, tak? Nie chcesz pan moich pieniedzy?
– Nie chce, zeby mnie pozniej podano do sadu. Wiec lepiej odstaw to piwo tam, synu, skad je wziales, dobrze? Kupilbys sobie kawe, hot-doga albo cos w tym rodzaju.
– Nie chce zadnego pieprzonego hot-doga.
– To po prostu stad wyjdz, chlopcze. No juz.
Vince pchnal jeden z kartonow piwa po ladzie, ktory spadl i roztrzaskal sie o podloge. Mial wlasnie zrobic to samo z drugim, kiedy mezczyzna za lada wyciagnal bron. Vince zamarl w pol drogi zaskoczony i gapil sie na pistolet.
– No juz, wynos sie stad – powiedzial sprzedawca.
– Dobra – Vince cofnal sie, podnoszac obie rece w gore w gescie poddania – dobra, juz mnie nie ma. – Wychodzac znowu potknal sie o ten sam cholerny prog.
– No, gdzie to masz? – spytal Chuck, kiedy Vince wsiadl z powrotem do samochodu.
– Skonczylo im sie piwo.
– To niemozliwe. Nie moglo im zabraknac piwa.
– Jak mowie, kurwa, ze sie skonczylo, to sie skonczylo! – Vince wlaczyl silnik i wcisnal pedal gazu. Z piskiem opon wyjechali z parkingu.
– Dokad teraz? – spytal Chuck.
– Do innego sklepu – Vince wpatrywal sie w ciemnosc. – Gdzie jest ten wjazd? Powinien byc gdzies tutaj.
– Czlowieku, daj sobie z tym spokoj. Nie dasz rady wypic wiecej i nie porzygac sie.
– Gdzie jest ten pieprzony wjazd?
– Chyba minelismy go.
– Nie, tutaj jest. – Vince gwaltownie skrecil w lewo, opony zapiszczaly po asfalcie.
– Hej! – zaczal Chuck – to chyba nie…
– Mam jeszcze dwadziescia dolcow. Wezma je. Ktos je przyjmie.
– Vince, jedziesz zla droga!
– Co? Chuck wrzasnal.
– Jedziesz pod prad!
Vince potrzasnal glowa i staral sie skoncentrowac na drodze. Oslepialy go jakies swiatla. Swiecily mu prosto w oczy. Zdawalo sie, ze staja sie coraz jasniejsze.
– Zjedz na prawo! – krzyczal Chuck. – To samochod! Zjedz naprawo! Vince gwaltownie skrecil w prawo. Swiatla skierowaly sie w te sama strone. Uslyszal nieziemski wrzask. Nie Chucka, swoj wlasny.
Doktor Abby DiMatteo jeszcze nigdy nie czula sie tak zmeczona. Nie spala od dwudziestu dziewieciu godzin, jezeli nie brac pod uwage dziesieciominutowej drzemki w sali przeswietlen. Czula, ze widac po niej, iz jest wyczerpana. Na oddziale intensywnej terapii, w lazience spojrzala w lustro i z przerazeniem zobaczyla swoje podkrazone oczy i wlosy w smetnym nieladzie. Byla juz dziesiata rano, a nie zdazyla jeszcze ochlapac sie pod prysznicem czy nawet umyc zebow. Na sniadanie, ktore przyniosla jej godzine temu pielegniarka oddzialowa, musialo wystarczyc gotowane jajko i kubek slodkiej kawy. Abby wiedziala, ze bedzie musiala miec troche szczescia, aby znalezc wolna chwile na lunch, a jeszcze wiecej, zeby wyjsc ze szpitala kolo piatej i na szosta byc w domu. W tej chwili zaglebienie sie w fotel bylo szczytem jej marzen.
Podczas poniedzialkowego porannego obchodu nikt nie odpoczywal, zwlaszcza gdy obchod robil doktor Colin Wettig, przewodniczacy programu stazowego chirurgii szpitala Bayside. Byly general armii, doktor Wettig, znany byl z tego, ze zadawal krotkie, ale bezlitosne pytania. Abby bala sie go, podobnie jak wszyscy pozostali stazysci na chirurgii. Jedenastu z nich zebralo sie teraz polkolem na oddziale intensywnej terapii. Czesc miala na sobie biale fartuchy, czesc – zielone kitle. Wszyscy patrzyli na Wettiga. Wiedzieli, ze kazdego z nich mogl zaskoczyc pytaniem. Brak odpowiedzi oznaczal dlugi okres upokorzen ze strony przelozonego.
Zespol odwiedzil juz czterech pacjentow na sali pooperacyjnej oddzialu intensywnej terapii. Omowiono diagnozy i leczenie. Teraz wszyscy zebrali sie przy lozku numer 11, gdzie lezy nowa pacjentka stazystki Abby. Przyszla wiec kolej na nia, musiala przedstawic przypadek chorej. Chociaz trzymala przed soba notatnik, nie patrzyla na swoje zapiski. Mowila wszystko z pamieci, uwaznie obserwujac powazna twarz generala.
– Pacjentka ma trzydziesci cztery lata, przyjeta zostala dzis o pierwszej nad ranem, przywieziona z wypadku, czolowe zderzenie przy duzej predkosci na Dziewiecdziesiatej. Intubowana i stabilizowana na miejscu wypadku. Po przewiezieniu na ostry dyzur stwierdzono liczne urazy. Skomplikowane zlamanie czaszki, zlamania lewego obojczyka i kosci ramienia oraz powazne rany na twarzy. Przy wstepnym badaniu opisalam pacjentke jako dobrze odzywiona, biala kobiete sredniej budowy. Stwierdzilam brak reakcji na wszystkie bodzce za wyjatkiem watpliwej reakcji prostownika.
– Watpliwej? – spytal doktor Wettig. – Co to znaczy? Prostownik reagowal czy nie?
Abby poczula, jak jej serce zaczelo walic. Do licha, juz przyczepil sie do jej przypadku. Przelknela sline i wyjasnila.
– Czasami konczyny pacjentki prostowaly sie pod wplywem bolesnych bodzcow, a czasami nie.
– Jak nalezy to odczytywac w skali Glasgow uwzgledniajacej reakcje motoryczne podczas spiaczki?
– Skoro brak reakcji przypisany jest wartosci jeden, a reakcja prostownika – dwom punktom, to sadze, ze w przypadku tej pacjentki mozna przyjac… jeden i pol.
Szmer tlumionego smiechu przeszedl przez sale.
Читать дальше